W sali, gdzie ślepiec z widzącym się zamieni,
Tam twe przeznaczenie się odmieni.
Czarne schody pną się ku jemu,
byś pokłon oddał panu memu.
Na ucztę koniecznie przyjść musisz,
Inaczej z braku tlenu się udusisz,
Musisz czarcich potraw skosztować,
By zbyt wcześnie nie zwariować.~*~
Cisza ciążyła im na sercach, jednakże wroga postawa starca nie zachęcała do podjęcia rozmowy. W milczeniu wspinali się ścieżką ku zamkowi, mając nadzieję, że przynajmniej w nim przywita ich ktoś sympatyczniejszy. Ktoś, kto przynajmniej powie im, gdzie dokładnie są.
Gilbert przekraczając bramę zamczyska, przełknął głośno ślinę. Spodziewał się ujrzeć tętniące życiem, pomimo nocy, miasto, jednak tu słabe światła lamp rzucały przerażające cienie na stojące wzdłuż drogi budynki. Nagle drzwi jednego z nich stanęły otworem. Ciepłe światło zalało aleję, a na spotkanie wyszedł im rosły mężczyzna. Wzrok Gilberta spoczął na trzymanym przez niego nożu. Klinga rozbłysła niepokojąco.
– Edwardzie, stary gburze, już wró... – Mężczyzna urwał, przyglądając się swoimi małymi oczkami stojącym za starcem marynarzom. Uniósł nóż i wskazał na nich czubkiem ostrza. – Skąd wytrzasnąłeś ten obraz nędzy i rozpaczy? – zadrwił, ukazując brak prawego kła.
– A grom ich wie! Do pana ich prowadzę, on się nimi zajmie. – wymruczał niezadowolony. – Mówią, że rozbitkowie, ale ja takich łotrów znam! – zmierzył ich swoimi pożółkłymi oczami. – Pilnuj ich. – burknął, po czym zniknął w budynku, z którego wyszedł jego rozmówca.
Zapadła pełna napięcia cisza. Mężczyzna przez chwilę stał w bezruchu, po czym uśmiechnął się i wytarł brudną dłoń o swój fartuch.
– Tak... Witajcie w Sagarze! Biedaczki, morze dało w kość, tak? Sztorm was tak urządził? A tak w ogóle to Zygmunt jestem, najlepszy kucharz na wyspie.
Kapitan uścisnął wyciągniętą w swoim kierunku dłoń.
– Stanisław, a to moja załoga. Wiktor, Ryszard, a ten przerażony młokos to Gilbert, miał pecha, to jego pierwszy rejs, a łódź szlag trafił.
Kucharz pokiwał ze współczuciem głową, po czym nagle otrząsnął się i zaprosił ich do środka. Po przekroczeniu progu natychmiast uderzył ich zapach gotowanego mięsa i licznych przypraw. Na stole stojącym pośrodku pokoju, leżały surowe, starannie ułożone porcje mięsa.
– Wybaczcie, ale właśnie miałem marynować. Siadajcie. Poczęstowałbym was, ale dopiero, co wstawiłem. – Wskazał na kocioł z gotującym się posiłkiem.
Kapitan zajął miejsce na krześle najdalej stołu. Gilbert z Ryśkiem popatrzyli z niesmakiem na surowe mięso, ale widząc naglące spojrzenie kapitana, wreszcie zajęli wolne miejsca. Jedynie Wiktor oparł się o ścianę i uważnie obserwował pomieszczenie.
– No to opowiadajcie, jaki diabeł was na morze posłał?
– Interesy. Przewozy przez morze robimy, czy to ludzie, czy rzeczy. W chałupie jeszcze rybołówstwo prowadzi brat mój i taki interes sobie razem kręcimy. Dopóki Cudownej szlag nie trafił! Toż to całe życie na niej pływałem! Przeklęte wieloryby! Wyobraża pan sobie? Czterdzieści sześć lat... Czterdzieści sześć lat, a tu takie coś! Pół załogi straciłem, rekiny ich zżarły.
– Rekiny powiadasz... – Kucharz zamyślony spojrzał w okno i pokiwał twierdząco głową. W dłoni obracał nóż, jakby szykował się do wypatroszenia czegoś... albo kogoś – Oj, tak... to wstrętne bestie.
Marynarze spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Gilbert spuścił wzrok na leżące przed nim mięso, jednak zamiast niego przed oczami stanął mu obraz rozszarpanego Jana. W jednej chwili zzieleniał. Rysiek odsunął się od niego i odchrząknął, zwracając na siebie uwagę Zygmunta.
– Nie rozmawiajmy o tym. Czy na tę waszą wyspę, której nie ma na mapie, przypływają jakieś statki, które mogłyby nas stąd zabrać?
– A no tak... Nie ma na mapie? To może nic nie wartą mapę macie. Pan Sagary to bardzo życzliwy człowiek, jako jedyny może wam tutaj pomóc, mnie statki nie interesują, ja tu tylko gotuję. – Wzruszył ramionami i zajrzał do kotła. W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich czerwony ze złości lub od chodzenia po schodach starzec.
– Pan prosi do siebie – wysyczał, jakby właśnie z jego ust wyszło największe bluźnierstwo.
~*~
Dziwnie się czuli stojąc przed drzwiami prowadzącymi do jadalni. Pomimo zachwytu zamkiem, czuli się jak obcy, łotrzy, którzy nigdy nie mieli prawa tam wejść. Jedno z drewnianych skrzydeł otworzyło się, ukazując salę pełną luster. Na środku pomieszczenia stał stół zastawiony srebrną zastawą, a przy nim siedział blady, wątły mężczyzna. Zamglonymi oczami wpatrywał się w jakiś nieokreślony punkt.
– To ty, Edwardzie?
– Tak panie, wprowadzić ich?
– Owszem, niech usiądą. Mam nadzieje, że dotrzymają mi towarzystwa przy śniadaniu.
_________________
Nie jestem zadowolona z tego rozdziału, mam wrażenie, że strasznie przynudzam i, że znów zaczyna się robić niespójnie. Czytam to setny raz i już nic nie widzę. Jak widzicie coś od przysłowiowej "czapy" to będę wdzięczna za wskazanie.

CZYTASZ
Szepty Oceanu
HorrorUkrzyżuję sumienie Zabiorę z mych ramion cierpienie Konaj w morza głębinie Dopóki cię nie zabiję - Nie słuchaj, bo woda lubi pożerać słuchaczy jej szeptów. ~*~ Gdzieś na środku oceanu, gdzie wokół możn...