luty 1868, port w Valencii
Kiedy nieskończenie błękitne niebo zasnuło się burzowymi chmurami, wywołało to tak niezwykłe poruszenie, że nawet siedzący na gankach, doświadczeni życiem starcy poczęli je żywo komentować. Kupcy, widząc złowróżbny granat obłoków, rzucili się ukrywać swoje towary pod plandekami. Karczmarze prędko zamykali okiennice, a marynarze, ci bardziej zaprawieni w swoim fachu, którym żadna pogoda nie była straszna, wpatrywali się w niebo i wyrażali w rozmaitych językach jej niezwykłość o tej porze roku.
Choć był luty i pół Europy skuwały okowy mroźnej zimy, południe Iberii cieszyło się cudownym słońcem i kilkunastostopniowymi temperaturami, które były miłą odmianą letnich skwarów. Jedynym, co łączyło zimę północną i południową była stosunkowa niewielka liczba opadów deszczu, nie wspominając o burzach.
Kiedy tylko rozległ się pierwszy grzmot i pojedyncze krople zaczęły spadać na zakurzony bruk portu, uliczki opustoszały. Jedynie konie pozostały przywiązane na zewnątrz tawern, bardziej zainteresowane swoimi obrokami niż gwałtowną zmianą pogody, która tylko uczyniła im przysługę, odstraszając natrętne muchy i zmywając kurz z grzbietów. Ni stąd, ni zowąd, nagle zaczęły się płoszyć; cofały uszy, rżały piskliwie, szarpały trokami i przebierały podkutymi kopytami w coraz głębszym błocie.
Magnus nie zwracał na nie uwagi. Po tylu latach przyzwyczaił się już, że każde zwierzę bało się go panicznie, a raczej tego, czym władał. Nasunął głębiej kaptur, by właściciele wierzchowców, którzy zechcieliby się zainteresować swoimi chabetami, nie zwrócili na niego większej uwagi. Pioruny bywały nieprzewidywalne.
Z niezadowoleniem obserwował jak jego wysokie, czarne buty z cielęcej skóry tracą swój blask pod kolejnymi warstwami błota zmieszanego z gnijącymi odpadkami i końskimi odchodami. Nienawidził tego miasta, pachnącego mieszanką słodkich, wschodnich perfum, szafranu, pieprzu, cynamonu i imbiru oraz brudnych ciał, potu, koni, wstępnie przetrawionego wina i smoły. Żadne słowa nie mogłyby opisać tak zwięźle Valencii, potężnego miasta-portu, jak czyniła to jej woń, która na szczęście dla Magnusa z każdą kroplą deszczu ustępowała pola zimnemu zapachowi burzy.
Zacisnął dłoń na gładkiej skórze rękojeści rapiera i przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej wynieść się z tego wielokulturowego kotła, w którym to znalazł sobie dziwaczne upodobanie następca tronu Iberii, książę Rubén. Magnus rozejrzał się po falującym lesie masztów i żagli, zauważając pewną prawidłowość; mniejsze statki rybackie i handlowe zajmowały mola bliżej wyjścia z portu, natomiast te większe, fregaty, okręty liniowe i inne jednostki wojskowe stacjonowały przy molach na samym końcu, sąsiadując z falochronem, obejmującym ramieniem cały port, równolegle do miasta.
Stavarsson, doskonale widząc przez ścianę ulewnego deszczu, dostrzegł w oddali kilka dumnych, potężnych okrętów liniowych, wśród których znajdował się jego cel – fregata o białych jak śnieg żaglach, która, choć na rufie widniała dumna nazwa Hobieronla siniestra* i tak zwana była przez wszystkich Diabelską Burzą. Rozpoznanie jej nie stanowiło żadnej trudności, choć żagle miała zwinięte; była największym z okrętów stacjonujących w tym porcie, a trzy pokłady działowe zdradzały, skąd wzięło się złowrogie miano okrętu.
Trap był podniesiony. Książę najwyraźniej nie życzył sobie gości. Magnus szczelniej opatulił się grubą, czarną peleryną, spiętą srebrną klamrą.
― Hej! Jest tam kto!? ― zawołał, a donośny baryton, zaprawiony odpowiednią dozą zawoalowanej groźby, rozniósł się po całym molo.
Nie minęło kilka sekund, a z pokładu, wysoko w górze, wychyliła się głowa przykryta szerokim kapeluszem, z którego ronda spłynęła struga wody, prosto pod nogi Magnusa.
CZYTASZ
Zemsta Króla Burz, Kraina Lodu Fanfiction, Tom I ☑️
FanficMinął rok od Zimy Stulecia. Elsa w pełni nauczyła się kontrolować swoją moc, a mieszkańcy Arendelle zaakceptowali i pokochali jej niezwykłe zdolności. Elsa doskonale odnajduje się w roli władczyni i mogłoby się wydawać, że wszystko wróciło do normy...