Rozdział 26 - Seisard Szalona

140 16 20
                                    

Bycie księżniczką miało jeden istotny plus, w porównaniu do bycia królową: wciąż można było chodzić, gdzie tylko się chciało (a przynajmniej w obrębie pałacu), ale nikt nie zwracał na to aż tak wielkiej uwagi ani nie próbował też za wszelką cenę dotrzymywać towarzystwa. Ta niewątpliwa zaleta pozwoliła Annie opuścić pałac głównym wyjściem, przekroczyć zawsze otwartą bramę i zatopić się w tłumie nie będąc niepokojoną przez nikogo. Gdy była pewna, że nie dosięgało jej już żadne spojrzenie pałacowych gwardzistów spacerujących po murze, narzuciła na głowę głęboki kaptur swojej wiernej peleryny, by zakryć wyróżniające się z daleka rude włosy i piegowatą twarz.

Z racji umiejscowienia na jednym ze wzgórz, katedra była widoczna nawet z obrzeży miasta, więc Anna zaczęła kluczyć rzadziej uczęszczanymi uliczkami, by zminimalizować ryzyko rozpoznania. Nie obawiała się, że się zgubi – wystarczyło jedynie nie tracić z oczu hełmu kościelnej dzwonnicy. Kiedy znajdowała się już na ostatniej przecznicy dzielącej ją od placu i tym samym od wozu starego Saula, nagle ukłuło ją przeczucie, że ktoś ją obserwuje, i sam fakt, że się tego spodziewała, nie uczynił owego spostrzeżenia mniej złowrogim. Udając, że niczego nie zauważyła, nie zwolniła kroku, ale co prędzej przeszła na drugą stronę uliczki, by móc dyskretnie zerknąć za siebie kątem oka. Wśród całkowicie niewinnych twarzy przechodniów dostrzegła tylko jedną, która wydała jej się podejrzana przez nadmierne skupienie na jej osobie; należała ona do mężczyzny mizernego wzrostu i postury, ale wysoko zadarty podbródek i dłoń nonszalancko oparta o biodro zaprzeczały wszelkim przypuszczeniom, jakoby cierpiał na poczucie niższości, nie wspominając o jakichkolwiek próbach konspiracji. Nie pozwolił sobie jednak na zbytnią poufałość; jego oczy zasłaniało szerokie rondo czarnego kapelusza, zlewające się barwą z obfitym wąsem, niemalże całkowicie zasłaniającym usta.

Anna zacisnęła zęby i tylko nieznacznie przyspieszyła kroku, by te kilka cennych sekund wcześniej znaleźć się na skąpanym w słońcu placu katedralnym, na którym panował wesoły, bezpieczny rozgardiasz. Sprzedawcy słodyczy i smażonych przysmaków rozłożyli swoje stragany po niemalże całym obwodzie prostokątnego placu, z wyjątkiem jednego z dłuższych boków, który stanowiły schody prowadzące do katedry. W gorącym powietrzu unosił się zapach owoców, karmelu i skwierczącego tłuszczu, którego ciężka woń nie okazywała się wcale przykra w porównaniu do radości na twarzach dzieci, pałaszujących swoje łakocie. Wrota do katedry stały otworem, strzeżone przez dwóch wartowników z czarnymi nietoperzami na mundurach, a księża i bracia zakonni, których wygolone głowy Anna rozpoznawała z daleka, przechadzali się wśród tłumu. Sacrum przyglądało się profanum, wieczność – chwili, i jedno w drugim znajdowało piękno, tak różne i zarazem tak bliskie.

Księżniczka nie musiała długo szukać wozu Saula; wystarczyło, by zlokalizowała najradośniejszą i zarazem najgłośniejszą część placu. Czym prędzej wmieszała się w tłum, licząc, że śledzący ją mężczyzna zgubi ją wśród różnorodności szat, barw i języków. Kiedy dotarła do ostatnich rzędów ławeczek, na których siedzieli spóźnialscy lub najmniej zainteresowani tym, co działo się na niewielkiej scenie w oknie wozu, obejrzała się po raz kolejny. Nie dostrzegłszy żadnego kapelusza z szerokim rondem ani czarnego wąsiska, z ulgą podeszła do jednego ze stoisk, by kupić sobie coś do jedzenia, bo przedstawienie najwyraźniej dopiero się rozpoczęło. Nim jednak zdążyła zwrócić na siebie uwagę korpulentnego sprzedawcy słodkich precli, przypomniała sobie, że ma przy sobie jedynie arendalskie monety. Co prawda ciekawość obwoźnego sprzedawcy słodyczy na widok złotej monety dałoby się jeszcze zaspokoić bogatym strojem, to herb Arendelle na awersie i podobizna Elsy na rewersie pieniądza od razu zdradziłyby pochodzenie zakapturzonej księżniczki. Jeśli chciała zachować anonimowość, nie mogła nic kupić ani tym bardziej zgubić sakiewki. Spoglądając na katedrę podziękowała opatrzności za ostrzeżenie jej w porę i oddaliła się od straganów, ściskając ukrytą w fałdach sukni sakiewkę. Sygnałówka katedry zaczęła wybijać właśnie trzy kwadranse po dwunastej, więc Anna ostrożnie, by nie zrzucić kaptura, zadarła głowę do góry i spojrzała na szczyt dzwonnicy. Nim jednak w ostrym słońcu wypatrzyła czaszę dzwonu, ktoś potrącił ją barkiem, niemal przewracając na ziemię.

Zemsta Króla Burz, Kraina Lodu Fanfiction, Tom I ☑️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz