Rozdział 8

33 6 8
                                    

Wieczór był spokojny i nudny. Gdyby nie stres związany z jutrzejszą rozmową, można by uznać ten wypad za jednodniowe wakacje. 

Około 23 postanowiła odłożyć książkę i pozwolić piekącym od zmęczenia oczom na odpoczynek. Nie było to jednak tak proste. Mimo zmęczenia sen nie nadchodził. Bardzo długo przewracała się z boku na bok, nim w końcu zapadła w objęcia Morfeusza.

Sen Joanny Morus

Jest ciemno... Widzę siebie w białej letniej sukience, z rozwianymi, rozpuszczonymi włosami, boso wybiegającą z mokrej od rosy polany prosto w gęsty las...

Wszystko wokół jest takie straszne i niegościnne. Przez listowie słabo przebija się księżycowa poświata. Boję się, coś mnie goni.

Słyszę wycie otaczające mnie ze wszystkich stron.

Nagle przewracam się o wystający korzeń. Nie czuję bólu. Podrywam się i szybko biegnę dalej. Nie odbiegam daleko, gdy one mnie dopadają. Są wielkie i szare. Wyszczerzają na mnie potężne kły, zacieśniając wokół mnie okrąg. Dygoczę, niemal czując ich oddechy na swojej skórze. Zatrzymują się, strzygą uszami jakby czekały na jakiś znak, a ja stoję wrośnięta, w ziemię, niezdolna niemal do oddychania. 

Z chaszczy wyskakuje basior, tak samo szary jak pozostałe, ale zdecydowanie od nich większy. Wilki znajdujące się na jego drodze uskakują w mgnieniu oka, a on nie zwracając na nie najmniejszej uwagi pędzi wprost na mnie. Powala mnie, a jak na komendę pozostałe osobniki również rzucają się na mnie.

Ale ja nic nie czuję, natychmiast tracę przytomność, zaciskając mocno powieki.

Gdy decyduję się je otworzyć, moja głowa spoczywa na kolanach starszej kobiety, która gładzi mnie po włosach uspokajającym gestem.

- Ciii kruszynko, to nie potrwa długo - mówi do mnie niemal szeptem.

Wtedy dopiero otwieram nieco szerzej oczy, próbuję się poruszyć, ale nie mogę. Rękę, którą z ledwością odrywam od ziemi na wysokość wzroku mam całą we krwi, jest pokąsana przez wilki...

A ja nadal nic nie czuję...

Mimo to wiem, iż umieram, pod skórą czuję wyciekające ze mnie życie, pozostało mi najpewniej kilka chwil.

- Masz rację słoneczko - mówi starowinka, jakby czytała w moich myślach. - Przepraszam cię skowronku, ale nie było innego wyjścia... Przybyłaś za wcześnie. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Leż spokojnie, pomogę ci. Nie martw się. Wrócisz.

Zmieniając zupełnie ton zaczęła recytować:

Ta, na którą w świcie życia cień Księżyca padł
obudzi się parę setek lat.

W jej rękach światów leży klucz,
By Księżyc z Luną na powrót się zjednoczyć mógł.

By obrócić w proch zaklętą granicę,
Przywrócić świata pradawne porządki.

Spuszczając żywych w mętne świata początki.

Powrócą dawne bogi...

Nagle urwała. I znikła. A ja poczułam przenikliwy ból. Jakby do tej pory jej obecność utrzymywała mnie na granicy życia. Gdy jej zabrakło moje płuca zapłonęły, wszystko zaczęło się zaciskać.

Usłyszałam nawoływania.

To było jakieś imię, strasznie niewyraźne i dziwnie brzmiące... Moje imię...

Ktoś z nim na ustach wypada z krzaków i dopada do mnie. Klęka i przygarnia moje bezwładne, martwe ciało do siebie. 

- Spóźniłem się - słychać rozpacz w głosie przybysza - Nie obroniłem cię, przepraszam. Przepraszam... Wybacz mi... Wybacz...- w głosie mężczyzny słychać szloch. 

Córka JagiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz