łamiąc wszelkie konwenanse
wepchał się
z buciorami okrutny
w kątach się rozgościł
gdzie pies tylko
swoją sznupę wkładał
patrzy szklanymi oczami szyb
jak spływają łzy deszczu
ogromnym ciężarem
przygniata piersi
dymem papierosów wypełnione
i targa, szarpie, kroi
całe powietrze już w kawałkach
brak tlenu
próżnia dookoła
jest wszechobecny
jak grawitacja
jak noc
co dzień oplata w zimowy wieczór
szybko, bezwzględnie, bez pardonu
optymizm z radością się ulotniły
i plądrują umysł
hordy melancholii
wojownicy nostalgii się wdzierają
a w drzwiach wita ich chandra
ciepło
prawie serdecznie
czy ktoś to powstrzyma?
pytam, wołam, krzyczę...
lecz stąd nawet echo
czmychnęło ukradkiem...
cisza