Następnego dnia przez kilkanaście minut tępo wgapiam się w kaktusa o imieniu Danny i otrząsam się z letargu dopiero, kiedy mama woła mnie z parteru. Szybko naciągam na siebie czarny podkoszulek i jeansy, ponieważ na zewnątrz jest dziś wyjątkowo ładna pogoda jak na tutejszy klimat.
W kuchni chwytam w dłoń jabłko i pakuję do plecaka sok grejpfrutowy, a potem przelotnie całuję mamę w policzek. Uśmiecha się wesoło i życzy mi miłego dnia, by następnie odprowadzić mnie do drzwi. Cóż, najwyraźniej i na nią dobrze działa słońce.
Od ostatniej wpadki z autobusem uparcie pilnuję, by coś takiego więcej się nie powtórzyło, zatem również dziś jestem na przystanku kilka minut wcześniej. W spokojnej atmosferze dojeżdżam do szkoły i wchodzę na beton, którym wylany jest parking. Właśnie wtedy mój beztroski poranek się kończy.
Wokół panuje okropny chaos, podczas gdy kilku chłopców z drużyny piłkarskiej, włączając w to Basa, z dumnym uśmieszkiem na twarzy kieruje się w stronę holu. Tłum ludzi otacza ich zewsząd, głośno skandując motywujące hasła, a mojej uwadze nie umyka, iż przede wszystkim są to dziewczęta.
— Cześć! — woła wesoło Mona, podbiegając do mnie.
Uśmiecham się lekko, lecz moja uwaga wciąż skupiona jest na drużynie piłkarskiej.
— Dzisiaj wielki dzień — oświadcza. — Mam nadzieję, że w końcu wygramy mecz. Poza tym drużyna z Woodinville jest tak do dupy, że stracilibyśmy resztki honoru, gdybyśmy przegrali.
— Sądzisz, że mamy szanse? — pytam, nareszcie odrywając wzrok od tłumu zgromadzonego na parkingu.
Mona przez chwilę marszczy nos, zacięcie rozmyślając.
— Niewielkie — odpowiada w końcu, a ja unoszę brwi, nieco zaskoczona. Chyba błędnie uznałam, że Mona jest zaciekłą fanką chłopców. — Ale mam nadzieję, że nam się poszczęści i uda się coś strzelić.
Wzdrygam się, kiedy niespodziewanie rozbrzmiewa donośny dźwięk dzwonka. Nerwowo upewniam się, czy włosy zakrywają moje sterczące uszy, po czym pospiesznie kieruję się do sali językowej z Moną u boku.
Wczoraj skończyliśmy omawiać karty pracy, więc naturalnym jest, iż pani Webb nie każe nam już pracować w parach. Nie mogę jednak pozbyć się głupiej myśli, że trochę jest mi z tego powodu smutno. Hm, Donovan naprawdę mnie ciekawi i chciałabym lepiej go poznać, mimo że on najwyraźniej ani myśli się ze mną zadawać.
To głupie.
Chcę bliżej poznać Dona, choć ten prosto w oczy powiedział mi, iż mam wracać tam, skąd przyszłam. Na dodatek stwierdził, że jestem dziwaczką.
— Chryste... — jęczy Mona, więc odwracam głowę w jej stronę.
— Co?
— Nie słyszałaś? — pyta z niezrozumieniem. Kręcę głową, na co dziewczyna wzdycha. — Sprawdzian za tydzień.
Rozdziawiam usta, jednak nie odzywam się ani słowem. Czyżbym naprawdę aż do tego stopnia zagłębiła się w myśli, że nie usłyszałam tak ważnej informacji? Przecież po kolejnej jedynce z angielskiego byłabym przekreślona u pani Webb na zawsze!
Mrugam kilkakrotnie oczyma, by skoncentrować się na nauczycielce. Uporczywie się w nią wpatruję, nie chcąc tym razem ominąć choćby jednego słowa przez nią wypowiedzianego. Żeby przestała mnie nienawidzić, muszę mieć dobre oceny i porządnie się zachowywać, a do tej pory żadne z tych rzeczy mi się nie udało.
Jak na złość lekcja dłuży mi się niemiłosiernie i, kiedy zerkam na zegarek, uzmysławiam sobie, iż minęło dopiero piętnaście minut. Wtem Mona mocno wbija mi łokieć w żebro, przez co muszę powstrzymać jęk.
CZYTASZ
Klątwa księżyca
WerewolfCandice nigdy nie miała przyjaciół. Od zawsze jedyną powierniczką jej tajemnic była matka, bo ojciec bez przerwy pracował. Kiedy więc Candice przeprowadza się wraz z rodzicami na peryferia deszczowego miasteczka w Waszyngtonie, ma szczerą nadzieję...