Rozdział XXI

12.7K 692 41
                                    

Przecieram zaspane oczy i mozolnie podnoszę się z materaca. Policzek boleśnie mi pulsuje i nawet nie muszę na niego patrzeć, by stwierdzić, iż pokrył go fioletowy siniak.

Człapię do komody, skąd wyciągam czyste ubrania. Nie zwracam na nie uwagi, za wyjątkiem bluzy. Biorę grubą, czarną z kapturem, mimo że za oknem świeci słońce. Nie chcę bowiem, by ktokolwiek zauważył, w jakim jestem stanie.

W łazience delikatnie obmywam obolałe ciało i zauważam, iż na ramieniu mam kilka siniaków, układających się na kształt dłoni. Jęczę cicho, bo to przypomina mi, jak gruboskórnie potraktował mnie ojciec.

Gdy stoję już ubrana w swoim pokoju, przez kilka minut tępo wgapiam się w kaktusa o imieniu Danny. Usiłuję wyrzucić z głowy obraz wściekłego ojca, ale nie bardzo mi to wychodzi. Ostatecznie zaciskam mocno oczy, a później odwracam się na pięcie i ruszam do kuchni.

Wychodząc ze swojego pokoju, kątem oka zauważam jeszcze swoje odbicie w lustrze. Wzdycham z żałością, ponieważ wyglądam koszmarnie. Cóż, nigdy nie byłam szczególnie ładna, ale teraz słowo okropnie zyskało nowe znaczenie.

Staram się więc zatuszować ogromnego siniaka korektorem. Po nałożeniu kilku warstw odsuwam się nieco od lustra, by ocenić efekt. Od razu spomiędzy moich ust wydobywa się ciężki oddech i zaciskam zęby z poirytowania.

Nic nie pomaga.

Fioletowy obszar na moim policzku wciąż jest tak samo widoczny, jak przed chwilą, a czas powoli mi się kończy. Pospiesznie nakładam jeszcze trochę korektora, a gdy i to nie pomaga, poddaję się. Dokładnie zakrywam siniaka włosami i szybko zbiegam po schodach, bo nie mogę sobie pozwolić na spóźnienie.

— Candice, skarbie, zjedz coś — namawia mnie mama, ale ignoruję jej prośby.

Zmuszam się jednak, by jak zwykle przelotnie pocałować ją w policzek, po czym nierównym marszem kieruję się na przystanek autobusowy.

Kiedy wreszcie docieram do szkoły, nieco poprawia mi się humor, ponieważ po holu krąży tłum nastolatków. Lepiej dla mnie, gdyż nie chcę, by ktoś niepożądany spostrzegł, że mam ogromnego siniaka na policzku.

Mimo to kryję lico pod kapturem grubej bluzy, a głowę mam spuszczoną. W spokoju człapię do sali lekcyjnej, gdzie czeka już na mnie Mona. Zaciekle kręci ołówkiem po białej kartce, a na jej ustach maluje się wesoły uśmieszek. Gdy siadam obok niej, do moich uszu dochodzi ponadto ciche nucenie.

— Cześć, co u ciebie? — zagaja czarnoskóra dziewczyna, nadal nie odrywając wzroku od papieru.

— Ehm, dobrze — mówię po chwili zastanowienia. — A u ciebie?

— Też. 

Mona spogląda na mnie przelotnie, posyłając lekki uśmiech, ale raptem jej brwi marszczą się, a twarz blednie. Boję się, że zauważyła ohydnego siniaka, więc spuszczam głowę i usiłuję zasłonić policzek. Mimo to dziewczyna wciąż nieustępliwie na mnie patrzy. Z podenerwowania zaczynam miętosić dolną wargę.

— Czemu siedzisz w kapturze? — pyta, nieco zdezorientowana. — Jest ci zimno?

Otwieram usta.

— Ee, tak. Trochę tak — mamroczę.

— Nie rozumiem cię, dzisiaj jest strasznie gorąco — biadoli z kwaśną miną. — Oddałabym wszystko, żeby czuć się tak jak ty.

Powstrzymuję parsknięcie. Wątpię, żeby Mona chciała czuć się jak ja, choć właściwie nie ma pojęcia, jak jest naprawdę. Jestem zmęczona, obolała i zraniona, a poza tym nie chcę wracać do domu. Wiem, że będę musiała spotkać się wtedy z ojcem, a nie jestem na to w najmniejszym stopniu gotowa.

Klątwa księżycaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz