Rozdział XIII

13.8K 718 98
                                    

Kiedy tylko przychodzę do domu i przebieram się w wygodne ciuchy, biorę głęboki oddech, a następnie raźnym krokiem człapię do kuchni, gdzie moja mama wyciąga z półki talerze.

— Pomożesz mi rozłożyć zastawę, skarbie? — pyta, zerkając na mnie ponad ramieniem.

— Ehm... Tak, jasne — bąkam.

Biorę szklanki i ustawiam je na stole, jednocześnie zastanawiając się, jak zacząć temat. Dopiero teraz dociera do mnie, że zostawienie tego na ostatnią chwilę było głupim posunięciem, ponieważ mama może się nie zgodzić na moją szaloną prośbę. Ba, może być nią zbulwersowana! W końcu kiedyś nie obchodziły mnie tak błahe sprawy, jak szkolny mecz drużyny piłkarskiej. 

W tym momencie to dla mnie ważne przede wszystkim dlatego, że zostałam zaproszona przez Basa. Wprawdzie w razie, gdyby moja rodzicielka nie wyraziła zgody na moje wyjście, nie zamierzam uciekać przez okno, ale i tak ten mecz jest mi nieobojętny.

— Candice! — Mrugam kilkakrotnie oczyma, gdy mama macha mi dłonią przed twarzą. 

— Tak? 

— Ostatnio jesteś jakaś zamyślona. — Cmoka z zastanowieniem, a po chwili sięga po półmisek z sałatką i ustawia go na stole. — Cóż, mówiłam, że tata ma niedługo urodziny i pytałam, czy masz może pomysł, co mu kupić.

— Och. — Marszczę brwi. — Nie, nie wiem, co mogłoby to być. 

Mama uśmiecha się pocieszająco, najwyraźniej spostrzegając moją posępną minę.

— Nie martw się, poradzę sobie sama — oświadcza, po czym otwiera szufladę ze sztućcami.

Zerkam na zegar, wiszący w salonie, a mój żołądek zaciska się w supeł, bo uświadamiam sobie, że ojciec powinien wrócić z pracy za około pięć minut. To moja ostatnia okazja, by poprosić mamę o przysługę.

Przełykam głośno ślinę, wnikliwie obserwując moją rodzicielkę. Tanecznym krokiem porusza się po kuchni, ustawiając na stole widelce i zdaje się zupełnie nie zwracać na mnie uwagi. 

Przymykam oczy.

— Mamo? 

— Słucham, skarbie. — Spod przymrużonych powiek dostrzegam, że staje przodem do mnie z lekkim uśmiechem na wąskich ustach.

— Dzisiaj w szkole jest mecz i chciałabym na niego pójść, bo zaprosił mnie kolega. To chyba ważne wydarzenie, ponieważ wszyscy byli dziś niewiarygodnie tym podekscytowani i naprawdę, naprawdę chciałabym tam być — mówię na jednym wydechu. — Nie pytałam cię wcześniej, bo bałam się, że się nie zgodzisz, a ja nie chciałam odmówić mojemu koledze, ale zrozumiałam, że to był głupi pomysł, bo teraz obawiam się jeszcze bardziej, a wszyscy myślą, że tam będę. To jak, mogę iść? — kończę.

Uspokajam szybkie bicie serca i otwieram oczy, zastając mamę z uniesionymi brwiami i szerokim uśmiechem. W tym samym momencie słyszę warkot samochodu, a kiedy zerkam za okno okazuje się, że to tata. Spinam się, z nerwowym wyczekiwaniem spoglądając na mamę.

— Chcesz, żebym zataiła to przed ojcem, prawda? — pyta retorycznie i układa dłonie na biodrach. — Pod jednym warunkiem.

— Jakim? — odpowiadam błyskawicznie.

— Gdy wrócisz, opowiesz mi wszystko o tym twoim tajemniczym koledze.

Na te słowa moje policzki pokrywają się różem. Uśmiecham się delikatnie, patrząc na jej rozweseloną twarz, a po chwili chyżo kiwam głową.

Za taką przysługę opowiedziałabym jej wszystko.


***


O piłce nożnej wiem tyle, ile w dziecięcym wieku dowiedziałam się od ojca. Nigdy nie interesowałam się żadnym sportem, a już szczególnie bezmyślnym kopaniem piłki, ponadto jako dziecko nie mogłam zapamiętać wiele. Dlatego więc trzymam się Mony jak ostatniej deski ratunku, kiedy wchodzimy na rozległe trybuny.

Usadawiam się obok niej na jednym z niebieskich siedzisk i ze zdezorientowaniem rozglądam się dookoła. W oczy rzucają mi się dwie bramki. I to chyba tyle.

— Witam! — woła po chwili Andrew, siadając po mojej prawej stronie z uśmiechem na twarzy. — Kupiłem wam colę. 

— Dzięki wielkie, usycham tu! — Mona wyciąga przede mną rękę i chwyta butelkę. — Jest cholernie gorąco!

Biorę od Andrew napój, a następnie zerkam w niebo z powątpiewaniem. Prawie całkowicie zasnute jest chmurami, zaledwie gdzieniegdzie przebijają się promienie słońca, a chłodny wiatr omiata moje ciało. 

— W moim poprzednim miejscu zamieszkania to byłby styczeń, nie kwiecień — stwierdzam. 

Andrew chichocze cicho.

— W takim razie w lipcu bym tam zdechła — uznaje Mona ze śmiechem.

Uśmiecham się sama do siebie, po czym przejeżdżam wzrokiem po trybunach, rejestrując uczniów w koszulkach z barwami szkoły i zawzięcie rozmawiających nauczycieli, a na boisku skąpo odziane cheerleaderki. 

Przez chwilę ubolewam nad tym, że nigdy nie będę miała tak pięknego ciała jak one (co jest tylko moją winą, ponieważ nie chciało mi się ćwiczyć), ale potem poczynam zastanawiać się, dlaczego nie drżą z zimna. Na ich miejscu już dawno zamarzłabym na kość, a z każdą sekundą wiatr wieje coraz mocniej. 

W ciągu kolejnych kilkunastu minut na trybunach pojawia się mnóstwo osób, aż w końcu są zapełnione po brzegi. Mam przez to wrażenie, iż cała szkoła przyszła zobaczyć spotkanie z drużyną z Woodinville, zapewne mając nadzieję na wygraną. 

Mona powiedziała mi pierwszego dnia w tej placówce, że nie zakończyliśmy z pozytywnym wynikiem jeszcze żadnego spotkania w tym roku szkolnym, a to chyba długo. Przynajmniej tak myślę.

— O, patrzcie, zaczyna się! — oznajmia Andrew, nagle podrywając się z siedzenia.

Zaczyna klaskać w dłonie, podobnie jak cała reszta osób, więc i ja podnoszę się, by zacząć bić brawo naszej drużynie. Nie do końca orientuję się w tym, co dzieje się na boisku i nie jestem w stanie rozpoznać wbiegających na stadion postaci, ponieważ zbyt szybko się poruszają.

Domyślam się jednak, że nasza drużyna ma na sobie niebieskie stroje z czarnymi i białymi elementami, między innymi skarpetkami po kolana, gdyż takie właśnie są barwy naszej szkoły. Natomiast przeciwnicy są ubrani na zielono, więc tak trochę komponują się z trawą.

Wszyscy na trybunach głośno wiwatują, kiedy z głośników pada nazwa naszej placówki, ja jedynie klaszczę w dłonie. Nie jestem przyzwyczajona do tego, by krzyczeć. Właściwie nigdy mi się to nie zdarzyło. Zawsze byłam opanowana, więc i teraz trzymam emocje na wodzy. Do szaleństwa doprowadza mnie jedynie Donovan, ale to zupełnie inna sprawa.

Po chwili następuje losowanie połów, nasi ustawiają się po lewej. Sędzia nie zagwizdał jeszcze, tym samym oznajmiając początek meczu, więc nadarza się okazja, by uważnie przyjrzeć się naszym piłkarzom. Zatem powoli przemierzam wzrokiem po każdym po kolei, rozpoczynając od bramkarza.

Jest nim chłopak, którego kojarzę z chemii, ale nie pamiętam jego imienia. Dalej dwójka nieznanych mi wyrostków rozciąga się na boisku, blisko połowy trójka wesoło rozgląda się po trybunach, następnie jest również trójka. Tym razem jednak jednego chłopaka znam z angielskiego, chyba siedzi w ławce za mną, z Woodrowem. 

Marszczę brwi, po czym spoglądam dalej, a na moją twarz od razu wpływa uśmiech, kiedy dostrzegam Basa. Jest jednym z dwóch napastników i zawadiacko unosi rękę, machając do uczniów. Nie chcę odrywać od niego wzroku, ale stwierdzam, że jednak powinnam, zatem niechętnie zerkam na drugiego napastnika.

A moje serce zamiera.

Bowiem na boisku z zaciśniętymi zębami, zmarszczonymi w skupieniu brwiami i z zawziętym wyrazem twarzy rozciąga się nie kto inny, jak Donovan Bush.


***

Mam nadzieję, że nie zanudziłam was tym rozdziałem. Kolejny pojawi się we wtorek. ;)

Do następnego!

Klątwa księżycaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz