Rozdział XIX

12.7K 756 100
                                    

Nogi chyboczą mi się na wszystkie strony, kiedy podążam za Donem po chodniku, ale nie jestem już ani trochę rozbawiona. Jestem za to zmęczona. Koszmarnie zmęczona. A na dodatek nieprzyjemny posmak w ustach dobitnie daje o sobie znać, więc chcę jak najszybciej dostać się do domu. Wiem jednak, iż wiąże się to z kłótnią z ojcem. Nie będzie zadowolony, widząc mnie obrzyganą i pijaną, dowie się również, że moja rzekoma nauka była kłamstwem. 

Będzie wściekły.

— Opowiedz mi, co stało się w tym pokoju — naciska Don.

Wzdycham ciężko, wciąż na niego nie patrząc. Nie rozumiem, dlaczego chce wszystko ode mnie wyciągnąć, ale niezbyt mi się to podoba.

— Nic takiego — mamroczę, uporczywie utrzymując wzrok na swoich trampkach.

Don najwyraźniej nie aprobuje moich słów, ponieważ głośno prycha. Zatrzymuje się i staje naprzeciwko mnie. Czuję na sobie jego groźne spojrzenie, więc tym bardziej nie podnoszę głowy.

— Nic takiego? — rzuca z poirytowaniem, wyrzucając ręce w górę. — Uciekałaś od niego z płaczem, więc to wcale nie jest nic takiego.

Zaciskam zęby. 

— A po co ci to widzieć? — bąkam z rozjątrzeniem. — Chcesz się ze mnie wyśmiewać, tak?

Donovan nie odzywa przez kilka sekund, co uznaję za potwierdzenie. Łzy napływają do moich oczu, ponieważ nie chcę, by w tej szkole było tak, jak w poprzedniej. Pociągam nosem, a potem wycieram go rękawem bluzy. Mimo że wokół panuje prawie całkowita ciemność, gdyż jesteśmy na obrzeżach miasta, i tak czuję się niekomfortowo. Mało tego, Don uporczywie się we mnie wpatruje, zaczynam więc przestępować z nogi na nogę.

— Dlaczego miałbym się z ciebie wyśmiewać? — mówi, zarówno zbulwersowany, jak i zdezorientowany moimi słowami.

Odwracam głowę w lewo i zaczynam miętosić wargę, byleby tylko się nie rozpłakać. 

— Bo zawsze tak było — mamroczę ledwo słyszalnie i przelotnie spoglądam na Dona.

Marszczy brwi tak bardzo, iż prawie łączą się w jedną, a w jego oczach jest jakiś dziwny błysk. Mam wrażenie, że jest mu przykro z mojego powodu, ale zapewne to tylko wrażenie.

— Nie naśmiewałem się z ciebie — zaprzecza.

Unoszę brew.

— Serio? — rzucam z kpiną.

Wpatruję się w swoje buty, a Donovan przeciągle wypuszcza powietrze przez usta. Podnoszę wzrok, chcąc zobaczyć jego twarz, i muszę zamrugać kilka razy oczyma, by otrząsnąć się po widoku, jaki przed sobą zastaję. Chłopak zabawnie nadąsa wargi, a na dodatek swoimi smukłymi palcami odgarnia z czoła kosmyki kruczoczarnych włosów w taki sposób, że i ja mam ochotę to zrobić.

Jest piękny.

— Okej, może i się naśmiewałem — przyznaje w końcu i przerzuca na mnie spojrzenie swoich brązowych tęczówek. — Ale to tylko dla twojego dobra.

Momentalnie otrząsam się z letargu.

Dla mojego dobra? On chyba sobie żartuje! Jak może tak mówić po tych wszystkich okrutnych słowach, jakimi karmił mnie przez ostatnie kilka dni?!

Moja frustracja sięga granic, więc, żeby nie zacząć krzyczeć mu prosto w twarz, sprytnie go omijam i ruszam raźnym krokiem, chcąc jak najszybciej dostać się do domu. Jest cholernym bucem, skoro teraz wmawia mi, iż te wszystkie przykrości musiały mnie spotkać dla mojego dobra.

— Candice, zaczekaj! — prosi podłamanym głosem, jednak na to nie zważam.

Jeszcze bardziej przyspieszam chód, ale Don i tak dogania mnie w kilka sekund. Trudno się dziwić, ponieważ jego nogi są o wiele dłuższe od moich, poza tym robi większe kroki. Nawet nie musi się silić, by za mną nadążyć, podczas gdy ja męczę się coraz bardziej.

— Wiem, że to nie ma sensu, ale mówię prawdę — usiłuje się wytłumaczyć. 

— Jakbyś mówił prawdę, to miałoby to sens.

Podskakuję w miejscu, kiedy raptem Donovan chwyta mnie za ramiona. Obraca mnie w swoim kierunku, a następnie bierze głęboki wdech. Jego ciało jest spięte, a włosy rozmierzwione, lecz wbrew pozorom nie wygląda to brzydko, tylko pociągająco.

— Naprawdę chciałbym ci wszystko wyjaśnić, ale teraz nie mogę.

Zupełnie go nie rozumiem. Czemu nie może powiedzieć mi teraz? Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby od początku mówił prawdę, bo w tym momencie sama nie wiem, w co powinnam wierzyć.

— Ale za to ty możesz mi powiedzieć, co stało się w tym cholernym pokoju — zmienia ton na ostrzejszy.

A więc wracamy do punktu wyjścia.

— To nie twoja sprawa, Donovan — burczę i odwracam się na pięcie, by znów odejść.

— A właśnie, że moja! — oponuje rozwścieczonym głosem.

Już chcę zaprzeczyć, jednak gdy spoglądam na niego, po moim kręgosłupie przebiegają ciarki, a żołądek skręca się ze strachu. Don zaciska pięści tak mocno, że bieleją mu kłykcie, a jego szczęka jest naprężona jak nigdy. Najbardziej przerażające są jednak oczy, całe czarne i dzikie.

Serce zaczyna walić mi w piersi jak szalone.

— Gdyby nie ja, Bas z łatwością by cię dogonił i skończył robić to, co zaczął, więc łaskawie powiedz mi, co tam się, do cholery, wydarzyło! — cedzi przez zęby.

Rozdziawiam usta i zamykam na chwilę oczy, starając się opanować szalejące w moim ciele emocje. Don patrzy na mnie z wyczekiwaniem, przez co denerwuję się jeszcze bardziej. To nie jego sprawa i nie powinnam mu tego mówić, ale nie mogę już znieść tego, że przez cały czas drąży ten temat.

— Po meczu poszłam z nim na imprezę i było nudno, więc poszliśmy do jego pokoju. Trochę się upiliśmy i mnie pocałował, ale ja nie chciałam. Odepchnęłam go i wybiegłam. To wszystko, zadowolony? — mówię na jednym wydechu.

Don przez kilka długich sekund tępo się we mnie wpatruje, jakby dokładnie analizował wypowiedziane przeze mnie słowa. Uspokajam szaleńcze bicie swojego serca poprzez nabranie kilku głębokich oddechów i dopiero wtedy do chłopaka dociera, co powiedziałam.

— On cię pocałował?! — warczy nienawistnie.

Teraz w jego oczach nie ma choćby odrobiny brązu, co wprowadza mnie w jeszcze większe zmieszanie. Nie pojmuję, dlaczego się tak wścieka. Przez cały czas mnie obrażał, a teraz nagle zaczyna mnie bronić i interesować się tym, co robię. 

— Nie, Matka Teresa — mówię z sarkazmem.

Donovan patrzy na mnie ze złością, a potem jeszcze raz przeciąga smukłymi palcami po czarnych jak smoła włosach. Oddycha szybko i nierównomiernie, kiedy nerwowo rozgląda się na boki. Trochę trwa, nim doprowadza się do względnie spokojnego stanu, ale obserwowanie jego poczynań jest tak fascynujące, iż nie śmiem odezwać się słowem, byleby nie przypomniał sobie o mojej obecności.

W końcu zaciska oczy, a gdy je otwiera, są znacznie jaśniejsze niż przed chwilą.

— Gdyby to była Matka Teresa, nie miałbym nic przeciwko — mamrocze.

A kąciki moich ust mimowolnie drgają ku górze. 


***

Kolejny raz przepraszam za opóźnienia. Żeby odkupić swoje winy, następny rozdział dodam już jutro. ;)

Do następnego!

Klątwa księżycaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz