Rozdział XIV

13.6K 724 121
                                    

Wpatruję się w Donovana z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy moje serce wybija niespokojny rytm. Spodziewałabym się wszystkiego, ale właśnie on? Zawodnikiem drużyny piłkarskiej? 

Co prawda ma niesamowicie wyrzeźbione ciało, ale przypuszczałam, że chodzi jedynie na siłownię, a nie goni za piłką w te i we wte.

Piję łyk gazowanego napoju, który trzymam w mocno zaciśniętych palcach, i staram się choć na chwilę uciec wzrokiem od umięśnionego ciała Dona. Spoglądam na Basa, ale teraz jego szczupła sylwetka wydaje się być o wiele mniej interesująca. 

Wzdycham z żałości.

Choć uporczywie staram się nie patrzeć na Donovana, moje spojrzenie lgnie ku niemu, więc, nim udaje mi się zorientować, już podziwiam jego długie, masywne nogi i duże stopy, odziane w sportowe buty, a potem poczynam przesuwać wzrok wyżej. Im dalej dochodzę, tym jest mi goręcej, a gdy z klatki piersiowej przechodzę do twarzy, po moim kręgosłupie przebiegają ciarki. Wyraz jego twarzy... Jest taki skoncentrowany, skupiony, dzięki czemu wygląda tak cholernie fascynująco...

Nie jest mi jednak dane długo rozkoszować się tym widokiem, ponieważ chwilę później rozbrzmiewa gwizdek. Mecz rozpoczynają nasi przeciwnicy, od razu wprowadzając piłkę blisko naszej bramki. Najpewniej usiłują strzelić gola w pierwszych minutach, by potem móc spokojnie sobie grać.

W tym momencie żałuję, że bardziej nie interesowałam się piłką nożną, bo wiedziałabym teraz o wiele więcej. Cóż, może myślę tak dlatego, iż widok biegającego Dona i jego skóry, która zroszona jest potem, doprowadza mnie do szaleństwa, tym samym znaczenie uatrakcyjniając tę całą bieganinę.

Przez cały czas mój wzrok łapczywie krąży po jego ciele. Nie chcę odrywać od niego spojrzenia i robi mi się koszmarnie gorąco, kiedy widzę, jak hardym spojrzeniem błądzi po boisku, wykrzykując coś do kolegów z drużyny. 

Chryste, dlaczego on jest taki przystojny?

Ponownie popijam colę, tym razem jednak gardło wyschło mi do tego stopnia, że z mojej butelki w okamgnieniu znika pół napoju.

Wszyscy na trybunach donośnie wiwatują i śpiewają motywujące teksty, które mają za zadanie zmusić chłopców z naszej szkoły do rywalizacji. Ja nie krzyczę. Ba, nawet, jeślibym chciała, moje gardło jest tak zaciśnięte, że nie udałoby mi się wydusić choćby słowa!

Serce wali mi w piersi szybko, kiedy na powrót skupiam spojrzenie na boisku. Teraz to nasza drużyna wyprowadza akcję ofensywną, przez co ludzie zaczynają drzeć się jeszcze głośniej, ale ostatecznie Bas niecelnie strzela i piłka ląduje obok bramki. 

Przez kolejne kilkanaście minut ani razu nie udaje nam się przedostać do bramki przeciwnika, a nasza gra wygląda coraz bardziej desperacko. To wiadome, że drużyna chce strzelić gola, przynajmniej po to, by ucieszyć kibiców, ale z każdą sekundą powoli staje się to jedynie marzeniem.

Można by sądzić, że nie może być już gorzej, ale pod koniec pierwszej połowy jakiś wysoki chłopak w zielonym stroju fauluje Basa, a ten przewraca się na boisko. Chwyta się za kolano i wydaje mi się, że coś krzyczy, ale przez drący się z pretensjami tłum nie jestem w stanie niczego usłyszeć. 

Niespokojnie wgapiam się w Basa, mając nadzieję, że nie stało mu się nic poważnego. Mona po mojej lewej jęczy z rozżalenia i z zasmuconą miną osuwa się na krzesełko. Po jej zachowaniu wnioskuję, że teraz nasze szanse na wygraną są jeszcze bardziej znikome. 

Po chwili Bas podnosi się z boiska, a sędzia pokazuje chłopakowi w zielonej koszulce żółtą kartkę, co i tak nie zadowala spragnionych krwi kibiców. Czuję się, jakbym nie oglądała zwykłego meczu piłki nożnej, a jakąś rzeź. 

Marszczę brwi, poruszona tym, że Bas kuleje podczas spacerku do linii bocznej. Tam wymienia kilka słów z nauczycielem wuefu, później siada na ławce rezerwowych, a na boisko wbiega jakiś szczuplutki chłopaczyna z nogami niczym patyczki.

Mona parska śmiechem.

— Do dupy — narzeka. — Teraz to już na pewno przegramy.

— Zawsze jest nadzieja... — zaczyna Andrew, ale Mona wcina mu się w słowo.

— Ta, teraz tylko ona nam pozostała.

Z westchnieniem opadam na siedzisko, znów biorąc kilka dużych łyków gazowanego napoju. Cóż, mimo że nie jestem zaciekłą fanką piłki nożnej, także miałam nadzieję na wygraną. Poza tym cała szkoła była tak podniecona tym meczem, że i mnie nieco się to udzieliło i byłam prawie pewna, iż zakończymy to spotkanie pozytywnym wynikiem.

Szkoda mi Basa, ponieważ tak bardzo cieszył się dzisiejszą rozgrywką, a ostatecznie siedzi na ławce rezerwowych z kwaśną miną i bolącym kolanem. Zniesienie tego byłoby dla niego znacznie łatwiejsze, gdyby nie fakt, iż prawdopodobnie przegramy.

Kilka ostatnich minut pierwszej połowy upływa bardzo nerwowo, gdyż drużyna z Woodinville uparcie stara się wykorzystać swoją przewagę i bez przerwy gramy na naszej połowie boiska. Mimo to gdy rozbrzmiewa gwizdek, oznajmiając piętnastominutową przerwę, na tabeli panuje wynik zero do zera. 

Chłopcy z naszej drużyny z niemrawymi wyrazami twarzy kierują się do szatni, a moje serce zaciska się, kiedy spoglądam na Dona. Ma spuszczoną głowę i wolnym krokiem przemierza boisko, najpewniej zawiedziony. 

Chciałabym jakoś go pocieszyć, ale nie jestem w stanie, więc tylko się w niego wpatruję, starając się jak najwięcej zapamiętać. Jego postawną, umięśnioną sylwetkę, która w stroju piłkarskim wygląda doprawdy powalająco, kruczoczarne, niedbale zmierzwione włosy i... 

Nagle podnosi głowę. 

Zamyka oczy i bierze głęboki wdech, jakby coś wąchał, a potem chaotycznie przebiega wzrokiem po tłumie, zatrzymując go... na mnie. 

Przełykam ślinę. 

Raptem w oczach Dona pojawiają się radosne iskierki, na co spomiędzy moich ust wydobywa się ciche westchnięcie. Chłopak nawet nie ukrywa, że na mnie patrzy, ale szybko znika w korytarzu, więc jestem prawie pewna, iż nikt oprócz mnie nie zwrócił na to uwagi.

— Może odpuścimy sobie ten mecz i pójdziemy w jakieś ciekawsze miejsce, hę? — proponuje Mona znudzonym głosem.

Spuszczam wzrok, zbierając się na siły, by powiedzieć, że ja chcę zostać. Już nawet nie liczę na wygraną, po prostu chcę, cóż, do woli patrzeć na Dona. 

— Nie marudź, jak już przyszliśmy, to zostajemy — wyręcza mnie Andrew, za co w duszy mu dziękuję. — Poza tym nie mam tyle kasy, żeby was obie wykarmić.

— Ej! — woła karcąco Mona, choć na jej twarzy maluje się uśmiech. — Same mamy pieniądze, damy sobie radę, prawda, Candice?

Oblizuję usta koniuszkiem języka, starając się tym samym ukryć swoje rozbawienie.

— Prawda? — docieka.

Kręcę głową.

— Ha, widzisz...

— Jak możesz mi to robić, niewdzięcznico?! — Mona ponownie przerywa wypowiedź Andrew, szczerząc się od ucha do ucha.

Wzruszam ramionami.

— Po prostu — oznajmiam z uśmiechem.


***

Przepraszam za opóźnienia, ale wczoraj nie miałam czasu, by dodać rozdział. Kolejny pojawi się w sobotę. ;)

Do następnego!

Klątwa księżycaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz