Męczący korek na głównej ulicy, prowadzącej do szkoły. Dziecko płaczące w wózku, które matka za wszelką cenę próbuje uspokoić, grupka uczniów, trzymająca kubki z kawą i przechodząca pomiędzy samochodami, kierując się w stronę Immaculate Conception High School. Irytujący facet, słuchający badziewnego rapu na cały regulator. Zapach spalin pomieszany z nutą świeżo pieczonego pieczywa, cicha muzyka lecąca z radia w moim samochodzie i dźwięk klaksonów, otaczający mnie z każdej strony. Wszystko, co towarzyszyło mi we wszystkich poprzednich, tymczasowych miejscach zamieszkania, przeniesione do teoretycznie nowego miasta. Żałosne, nudne i zabawne jednocześnie.
– Czy to musi zawsze tyle trwać? – jęczy mój szesnastoletni brat, siedzący obok. Zsuwa się na fotelu i opiera swoje nogi o deskę rozdzielczą. – Chce mieć to już z głowy.
– Daj spokój Brandon, ten korek nie jest taki zły – odpowiadam, opierając się o kierownicę i spoglądając na znudzonego przyjaciela. – Pamiętasz te w Meksyku? To dopiero był armagedon.
Uśmiecham się szeroko do brata i szczypię go w łokieć. Mój marudny towarzysz patrzy się na mnie znudzonym wzrokiem.
– Dzięki Bogu, byliśmy tam tylko na wakacje – mruczy i odwraca wzrok w stronę ulicy. – Jest zielone, tamujesz ruch Debby, jedź w końcu.
Ruszam płynnie i lekko poirytowana jego humorem, wzdycham celowo zbyt głośno. Naprawdę nie mogę go zrozumieć, przeprowadzamy się już czwarty rok, a on za każdym razem popełnia ten sam, głupi błąd. Przywiązuje się do każdego nowego miejsca, zaprzyjaźnia się z rówieśnikami z sąsiedztwa, a kiedy dowiaduje się o kolejnej wyprowadzce, wylewa swoje negatywne emocje i odstawia komiczne szopki, próbując zobrazować nam swoją obrazę do świata.
Nie zliczę, ile razy mówiłam mu, jak bezsensowne są jego próby zaklimatyzowania, ale on i tak zawsze stawiał na swoje. Idealny przykład syzyfowej pracy.
– Zestresowany? – pytam, jednocześnie skręcając na lewy pas, który zaprowadzi nas do naszej nowej szkoły. – To dopiero twoja druga, prawdziwa szkoła. Pamiętaj, że jeśli się nie odnajdziesz, zawsze masz mnie.
Szatyn spogląda na mnie z podniesioną brwią i parska śmiechem.
– Tak, już to widzę. Wejdziemy, trzymając się za rączkę jak Jaś i Małgosia, podprowadzisz mnie pod salę, wygładzisz włoski i dasz mokrego buziaka w czoło. Dziękuję. Poradzę sobie sam – odpowiada sarkastycznie.
Z całych sił zaciskam dłonie na kierownicy i próbuję opanować emocje, wsłuchując się w kojący głos Eda Sheerana. Mimo że poza byciem bratem, odgrywa również rolę mojego najlepszego przyjaciela, czasem naprawdę chciałabym, żeby tak, jak ludzie z poprzednich miast, zniknął wraz z przeprowadzką.
– Nie musisz być od razu taki niemiły – odpowiadam cicho, kiedy wjeżdżamy na parking przed szkołą.
– Wiem Debby, przepraszam – jęczy, prostując się na fotelu. – Wiesz, ja nie jestem tobą. Mimo że jestem facetem, nie jestem taki twardy. Nie umiem tak jak ty, żyć samotnie przez cały ten czas. W każdym nowym miejscu czuję się zagubiony i po prostu muszę znaleźć sobie znajomych, żeby chociaż po części poczuć się jak w prawdziwym domu. Chciałbym być tak odważny i niezależny jak ty, ale to mnie przerasta. Nie chce czuć się jak samotna sierota, jedząca lunch w kiblu. Na prawo masz wolne miejsce.
Parkuję we wskazanym przez brata miejscu, odpinam pasy i odwracam się w jego stronę. Kiedy ten spogląda na mnie z rezygnacją w oczach, wymierzam mu gwałtowny cios w policzek.
– Brandonie Moqiun, dobrze wiesz, że nie popieram twojego bezsensownego rozumowania, ale jeśli już masz zamiar bawić się w przyjaźnie, zapamiętaj sobie jedno. Nie jesteś, nigdy nie byłeś i nie masz prawa kiedykolwiek być tym zagubionym dzieciakiem. Jesteś królem tej zasranej miejscowości. Tej i każdej innej, w której przyjdzie nam mieszkać. Jeśli już musisz mieć znajomych, to zrób tak, żeby to oni lgnęli do ciebie. Nigdy odwrotnie, zrozumiano?
CZYTASZ
Charleston
Teen FictionNiemal cztery lata na walizkach. Dwanaście przeprowadzek. Dwanaście nowych domów i osiem do złudzenia podobnych szkół. Sześć krajów i setki poznanych osób. Ciągłe życie w drodze sprawia, że chcąc nie chcąc zaczynasz nazywać swoją rodzinę stadem, a s...