Po szkole chowam się w salonie pomiędzy podłokietnikiem kanapy, poduszkami i puchatym kocem. Jakiś czas temu, zrobiłam krótką listę piętnastu najgorszych filmów, jakie w życiu widziałam i dziś mam zamiar skreślić co najmniej dwie pozycje. Poniedziałki są z natury trudne. Długie i męczące, a z każdym kolejnym nowym tygodniem dostrzegam coraz większe powiązanie z tym jakże nieznośnym dniem, lodami waniliowymi i gorącą czekoladą. Mało tego, nasz osiedlowy sklep również to zauważył, ponieważ od niedzielnego wieczoru, aż do wtorku rano jest promocja na czekolady, a ja, nie mogąc przegapić tak wielkiej okazji, co tydzień kupuję hurtowe ilości słodyczy i chowam je do szafy tak, żeby Brandon mi ich nie zjadł.
Dzisiejszego wieczoru dom jest pusty, dzięki czemu mogę na spokojnie krzyczeć i komentować na głos najbardziej żenujące sceny w historii filmografii. Po woli zaczynam przyzwyczajać się do samotnego spędzania wieczorów. Brandon jest zajęty spędzaniem czasu z Nancy i muszę przyznać, że stęskniona za nim i Harrym Potterem, celowo dopisałam trzecią część na listę pod numerem szesnastym.
Denis dzwonił dziś do mnie trzy razy. Pierwszy raz na przedostatniej lekcji, którą zazwyczaj spędzaliśmy wspólnie w bibliotece, ale dziś wejście do ogromnej składnicy książek było dla mnie czynnością nie do pokonania. Drugi raz po skończonych zajęciach i godzinę temu, kiedy nakładałam na twarz oczyszczającą maseczkę. Wysłał też dwa SMS-y, ale nie miałam odwagi ani siły ich przeczytać.
Jestem na siebie potężnie zła i gdybym tylko mogła, uderzyłabym się z całej siły w twarz, ponieważ doskonale wiem, że nie postępuję najlepiej. Jednak jest coś, jakiś niewidzialny twór, który ma dziesięć metrów, waży dwie tony i nonszalancko trzyma mnie za szlufkę od spodni, nie pozwalając ruszyć do przodu.
Po kolejnej godzinie oglądania filmów mój telefon ponownie rozbrzmiewa. Wpatruję się uważnie w nazwę i numer i już mam zamiar zmierzyć się z rzeczywistością, kiedy słyszę dzwonek do drzwi. To na pewno los daje mi znak, żebym nie odbierała – tłumaczę sobie pod nosem, podnosząc się z kanapy. Zakładam puchate kapcie na stopy i szurając nimi po podłodze, powoli doczłapuję się do drzwi.
– Cześć Debby, masz chwilę? – wita mnie Logan. Ma na sobie długie spodnie od piżam i szarą, bluzę z kapturem założonym na głowę.
Stoję zupełnie zaskoczona odwiedzinami sąsiada i nie dowierzając, mrugam kilkukrotnie. Logana, bez dwóch zdań mogę opisać jako dobrego kumpla, z którym mogę na spokojnie porozmawiać w szkole, a czasem nawet i poza nią. Jednak pomimo naszych dobrych kontaktów i wąskiej ulicy, która dzieli nasze domy, nie spotykamy się po lekcjach czy w weekendy. Po prostu ja mam swoją ścieżkę komfortu, a Logan swoją. Te dróżki czasem się przecinają i nie mamy nic przeciwko, ale zazwyczaj jest nam lepiej, kiedy ścieżki biegną równolegle w stosunku do siebie.
Jego dzisiejsza wizyta jest więc dla mnie lekko nieoczywista, jednak mimo wszystko muszę przyznać, że czuję się mile zaskoczona, kiedy widzę jego szeroki uśmiech, który zdobią paradoksalnie białe zęby. Na zewnątrz, małymi krokami zbiera się gęsta mgła, która spokojnie osiada na trawie i z gracją balansuje nad kałużami powstałymi w wyniku popołudniowego deszczu. Mieszkamy stosunkowo blisko oceanu, więc taki widok nie powinien mnie już dziwić, jednak mimo wszystko, za każdym razem, kiedy na zewnątrz widać jedynie przedmioty odległe o maksymalnie dziesięć metrów, przypomina mi się ten dziwaczny horror, w którym we mgle buszowały potwory.
– Jasne, wchodź. – Odpowiadam po dłuższej chwili. – Wszystko w porządku? – pytam i otwieram szerzej drzwi, wpuszczając kolegę do środka.
– Tak, chyba tak. Po prostu przyjechali moi bracia i mam serdecznie dość siedzenia z nimi.
Logan wchodzi do środka, zdejmuje wilgotne i brudne od trawy trampki i kierując się za mną, idzie w stronę kuchni.
CZYTASZ
Charleston
Teen FictionNiemal cztery lata na walizkach. Dwanaście przeprowadzek. Dwanaście nowych domów i osiem do złudzenia podobnych szkół. Sześć krajów i setki poznanych osób. Ciągłe życie w drodze sprawia, że chcąc nie chcąc zaczynasz nazywać swoją rodzinę stadem, a s...