Paluszkowa obietnica

1.9K 175 22
                                    

Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czułam piasek pod stopami. Chłód i wilgoć podłoża przywraca mi zamglone wspomnienia, których nie jestem w stanie zlokalizować. To przyjemnie uczucie, topić się w sypkim pisaku, czuć pracę mięśni nóg i wsłuchiwać się w skrzek mew. Nawet szalony wiatr nie przeszkadza nam w napawaniu się tym relaksującym widokiem.

Związuję włosy, które szaleją we wszystkie strony i podążam po plaży w stronę wody. Zostawiam Denisa, który próbuje rozłożyć koc na piachu i zafascynowana widokiem przecinających fale surferów staję przy brzegu. Woda ochlapuje mi kostki i prędko chowa się, przyprawiając mnie o zawroty głowy, stawiam kolejne kroki, wchodząc do połowy łydek.

Nie umiem opisać spokoju i szczęścia, które mnie otacza, zupełnie jakbym w jednej chwili trafiła na rajską wyspę, z dala od problemów i przytłaczających myśli. Nie miałam pojęcia, że zaledwie czterdzieści minut jazdy z centrum Charleston znajduje się wyspa Jamesa, wyrwana wprost z filmu wakacyjnego. Tutejsza architektura jest jeszcze luźniejsza i delikatniejsza od tej, która otacza mnie na co dzień. Domki są o wiele większe, białe bądź jasnoniebieskie, wpasowujące się w kolor nieba. Wszystkie osiedla są ciche i spokojne, a na ulicach ludzie chodzą znacznie wolniej. Aby dotrzeć na plażę ,musieliśmy przejechać wzdłuż całej wyspy, więc miałam okazję przyjrzeć się miniaturowym restauracjom ze stolikami na zewnątrz i jeszcze mniejszym sklepikom z pamiątkami wystawionymi na chodniki.

Godziny szczytu, które panują teraz w samym środku centrum, tłumy zwiedzające miasto przed najważniejszym tygodniem w historii hrabstwa i cały hałas wszechobecnego zamieszania może i jest czymś, do czego przywykłam podczas wszystkich przeprowadzek, jednak miejsce, do którego przywiózł mnie Denis, zdecydowanie zasługuje na chwilę uznania.

– Jakim cudem nie wiedziałam, że istnieje takie miejsce?

Pytam Denisa, który po przegranej walce z szalonym kocem dołącza do mnie. Podwinął nogawki najbardziej, jak tylko mógł, jednak z każdą kolejną falą krzywi się czując ciężar mokrego materiału. To chyba pierwszy raz odkąd zaczęłam uczęszczać do tej szkoły, kiedy cieszę się z faktu noszenia spódniczki.

– Wiesz, że gdybyś od samego początku dała się zaprosić na randkę, to nie musiałabyś tyle narzekać?

Szturcham go łokciem w brzuch, wywołując u niego zdławiony śmiech.

– Tak właściwie to kilka ulic dalej mamy nasz dom, jednak pięć lat temu uderzył w nas potężny huragan, który niemal całkowicie go zdmuchnął. Rodzice stwierdzili, że nie ma sensu go naprawiać i dlatego się przeprowadziliśmy do starego domu dziadka na ulicę hipokrytów.

– Ulicę Zwycięzców – poprawiam go, udając głos Nancy.

– Taaak, racja. Tak czy inaczej, zostały tam ruiny i teoretycznie jest zakaz wstępu, jednak czasem, kiedy dopada mnie tęsknota za tamtymi spokojnymi czasami, wracam i przesypiam całą noc pod starą kołdrą przy otwartym dachu.

– Myślałam, że to właśnie tam się wychowałeś. Wiesz, na pięknej ulicy hipokrytów, cotygodniowych imprezach, prawdopodobnie nawet macie jakiś swój własny klub bogatych narcyzów.

Denis z zafascynowaniem wpatruje się w grupkę przyjaciół, która nie zważając na chłód wody, rzuca się wprost pod fale. Również ich zauważyłam, wpadli na plażę chwilę po nas, porzucili na piachu ubrania i szkolne plecaki i od razu rzucili się w ocean.

– Praktycznie rzecz biorąc, tak było. Jak już wiesz, byłem i wciąż jestem największym fanem mojego dziadka, więc codziennie błagałem rodziców, żeby zawieźli mnie do niego, chociażby na chwilę. I niestety, ale tak. Mamy klub, który polega nie wiem na czym, chyba na przechwalaniu się, kto ile zarobił na danej inwestycji i kto kupił lepszy sprzęt. Tandeta całkowita.

CharlestonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz