Podobno oczy są zwierciadłem duszy. Pokazują całą prawdę o człowieku, nie ukrywają bólu, miłości, radości czy gniewu. Są bezwzględne – nie patrzą na opinię reszty ciała i dumne, pokazują wszystkim najciemniejsze zakamarki ciała.
Mają też w sobie odrobinę magii, podczas gdy ich właściciel każdego dnia się starzeje – one zostają wieczne, przepełnione historiami, których nie da się opisać słowami, błyszczące, jakby dopiero, co wyszły spod dłoni najbardziej wykwalifikowanych producentów.
Sam kolor tęczówki, również dużo mówi o ich właścicielu. Niebieskie są oznaką czystości, wrażliwości i gotowością pomocy potrzebującym, zielone mówią nam, że ich właściciel jest inteligentny i obdarowany dużą dawką wyobraźni, a w brązowych można dostrzec zaufanie i sympatię oraz – w tych ciemniejszych, czasem nawet czarnych oczach – tajemnice.
Wszystkie są piękne i niepowtarzalne, ale tylko wtedy, kiedy grają solową rolę. W momencie, w którym inny, nieproszony kolor wcina się w występ tego głównego, cały czar pryska. Heterochronia może i jest piękna, ale u psów albo innych zwierząt, nie u ludzi.
Mój wróg numer dwa. Odkąd tylko zauważyłam, że jestem jedyną osobą w moim otoczeniu, która zamiast chwalić się czystością oczu niebieskich jak ocean, codziennie rano wpatruje się w błąd powstały w fazie produkcji.
Pamiętam czasy, w których mieszkaliśmy w małym, ale niesamowicie przytulnym mieszkanku na Brooklynie tuż pod barem z przepysznym tajskim jedzeniem, w którym w wolnych chwilach dorabiała mama. Pewnego mroźnego popołudnia, tata, odbierając sześcioletnią mnie ze szkoły, tradycyjnie zapytał się o samopoczucie. Zrezygnowana i zmęczona docinkami i krzywymi spojrzeniami rówieśników, westchnęłam z nienawiścią, przyglądając się w bocznym lusterku samochodu brązowej plamce na prawym oku, która nijak nie pasowała do moich błękitnych tęczówek.
– Coś się stało, kochanie? Dostałaś złą ocenę w szkole? – zapytał.
Pokręciłam jedynie głową i z wyrzutem spojrzałam na niego, wskazując palcem na swoje prawe, niedoskonałe oko. Tata uśmiechnął się do mnie smutno, odpiął pas, odwrócił się w moją stronę i z czułością głaszcząc moją dłoń, opowiedział mi bajkę.
Była to historia o złotowłosej, która przychodząc na świat, dostała możliwość wyboru królestwa, w którym będzie dorastać. Mogła dorastać przy małżeństwie, które władało ziemią, lub budować swoją historię wśród innych dzieci, mieszkających w niebiańskim królestwie.
Kiedy księżniczka wybrała drugą opcję, dama z pierwszego królestwa, ze smutku i powoli rosnącej tęsknoty, umieściła w oku dziewczynki mały, błyszczący skrawek swojego majątku, na pamiątkę, aby zawsze patrząc w lustro, wiedziała, że część szlachetnej ziemi zawsze będzie jej towarzyszyć.
Historia może i była piękna i może podniosła mnie na duchu, ale z biegiem czasu, zaczęłam uświadamiać sobie, że przecież nikt nie zapytał się o zdanie złotowłosej. A może ona wcale nie chciała nosić ze sobą do końca życia pamiątki z pierwszego królestwa?
Nikt nawet nie pomyślał, że przez osiemnaście lat życia, księżniczka każdego ranka z obrzydzeniem w oczach będzie patrzeć na skrawek brudnej ziemi, która tak naprawdę została jej zabrana w pierwszych sekundach życia. Bo niby dlaczego miałabym chcieć codziennie patrzeć na oczy i cieszyć się, że jest we mnie kawałek czegoś, do czego nigdy nie miałam dostępu?
Jeden głupi dar, na który nie miałam najmniejszego wpływu, sprawił, że siedzę teraz na podłodze w moim skromnym pokoju i zrezygnowana wyrywam sobie włosy, karcąc się za to, że zapomniałam zamówić zapas niebieskich soczewek, które noszę codziennie. Nie dość, że tonę w morzu usmarkanych chusteczek, to wyglądam jak husky, który przez przypadek został umieszczony w ciele człowieka.
CZYTASZ
Charleston
Teen FictionNiemal cztery lata na walizkach. Dwanaście przeprowadzek. Dwanaście nowych domów i osiem do złudzenia podobnych szkół. Sześć krajów i setki poznanych osób. Ciągłe życie w drodze sprawia, że chcąc nie chcąc zaczynasz nazywać swoją rodzinę stadem, a s...