Muzyka w mediach: The Rapture - Pieces of The People We Love
Jako dziecko często słyszałem słowa „edukacja jest najważniejsza". W moim domu powtarzano je jak mantrę, codziennie po kilka razy prano mi mózg pustym zdaniem, nie tłumacząc nigdy, dlaczego tak jest. Wymagano ode mnie postawy wybitnie utalentowanego dziecka, którym zdecydowanie nie byłem.
Mimo wszystkich kar i pisemnego udowodnienia w postaci ocen, że jestem całkiem przeciętny, moja rodzina nigdy tego nie zaakceptowała. Oczekiwano ode mnie tego, że przejmę firmę po ojcu, godnie go zastępując. Dlatego, chcąc nie chcąc, trafiłem do szkoły z internatem.
„Edukacja jest najważniejsza". Dobre sobie. Jeśli ktoś trafił do Long Pine, automatycznie nie zgadzał się z tym stwierdzeniem.
Była to jedna z tych „elitarnych", prywatnych szkół, znana głównie z tego, że rodzice uczęszczających tam nastolatków wydawali kupę hajsu, żeby pozbyć się ich z domu. Nic więc dziwnego, że trafiłem tam również i ja.
Liceum w Long Pine cechowało się dwoma rzeczami: zbyt wysokim poziomem nauczania jak na nasze możliwości i zbieraniną najpodlejszych, obrzydliwie bogatych nastolatków.
Aspekt pierwszy zaznaczał się mocno w postaci nauczycieli, wymagających od nas tytanicznej pracy i minimum trzydziestu punktów IQ więcej, niż mieliśmy w rzeczywistości. Sprowadzało się to do tego, że w placówce nie było ani jednej osoby, mogącej pochwalić się brakiem zagrożenia z jakiegoś przedmiotu. Grono pedagogiczne zawsze posiadało w swoich szeregach kogoś, kto był w stanie cię posadzić. Nawet wuefiści potrafili wystawić przewidywane jedynki połowie grupy.
Z drugim aspektem wiązało się to, czemu finalnie nikt nie zostawał powtarzając klasy. W końcu ważni prezesi różnorakich spółek nie po to płacili ogromne sumy pieniędzy na edukację swoich pociech, by ci zostawali w szkole o rok dłużej.
Tym samym prywatne liceum w Long Pine było najlepszą szkołą z najtępszymi absolwentami na całym zachodnim wybrzeżu.
Miało to kilka swoich plusów, jak chociażby fakt, że nigdy nie trzeba było robić zrzutek na alkohol, bo organizator imprezy zawsze mógł kupić małą ciężarówkę pełną wódki. Minusy jednak znacznie przeważały, przez co tylko idiota mógł chcieć znaleźć się w tej szkole z własnej woli. Oczywiście, takich nie brakowało, bo była to zdecydowana większość osób uczących się tutaj na łamach stypendiów, jednak większość uczniów miała bogatych tatuśków i ego odpowiadające cyferkom na ich kontach bankowych.
Największa wada? Arogancja. I to nie chodzi nawet o jedną, konkretną osobę, a o całą pieprzoną szkołę. Na palcach jednej ręki potrafiłem wyliczyć osoby, które nie uważały się w tej szkole za lepsze od innych.
Cóż, byłbym hipokrytą mówiąc, że sam się do tego grona nie zaliczałem. Jednak skala wysokości ego na przeciętnego ucznia wykraczała poza wszelkie normy.
Trafiając tutaj nie spodziewałem się tego, że tak szybko przestanie mnie cokolwiek obchodzić. Nie zważałem zbytnio na oceny, zaliczając przedmioty na tyle, by moja średnia pozwalała mi grać w drużynie futbolowej. W każdy weekend, w którym akurat nie miałem meczu, spijałem się z kumplami na imprezach, najczęściej organizowanych u kolegów z miasteczka, którzy mieli wolną chatę. Nigdy jednak nie zniżyłem się do pewnego poziomu, czego nie można powiedzieć o większości ludzi z tej szkoły.
Handel dragami był tutaj wszechobecny. Co drugi uczeń brał kokę i LSD, większość jarała zioło, niektórzy nawet w szkole. Nauczyciele oczywiście o wszystkim wiedzieli, ale kto odważy się zakapować bogatego dzieciaka jakiegoś prezesa? Momentalnie straciliby pracę.
CZYTASZ
The Falling Crown
Teen FictionBo mogli tylko patrzeć, jak ich korona rozbija się o bruk... W pracy mogą pojawić się wulgaryzmy, przemoc i opisy scen erotycznych. Praca wyróżniona w kategorii "Dla nastolatków" w konkursie literackim "Splątane nici", organizowanym przez @glnozyce