Rozdział 5.

1.5K 180 55
                                    

Lance

Siedzieli w znanej knajpie "Melted sun".

Shay wybrała miejsce, zarzekając, że mają najlepszą kawę w mieście. Wszyscy oprócz Lance'a przyjęli tę propozycję nad wyraz entuzjastycznie. Kubańczyk miał jednak na głowie zbyt wiele problemów i za dużo musiał przemyśleć, więc aspekt czy wypije kawę dobrą, złą czy w ogóle, nie miał dla niego większego znaczenia.

Tłok w knajpie był tak olbrzymi, że Lance ledwo mógł oddychać.

Wiatraki szalały, wypełniając salę wesołym, acz irytującym furkotaniem, usilnie starając się poruszyć przesycone zapachami ciężkie masy stojącego powietrza. Na dodatek było niezwykle głośno, rozmowy toczyły się przy wszystkich z ponad dwudziestu stolików, a w tle leciała muzyka, składająca się w większości z najwiekszych hitów popowych.

Lotor z hukiem położył obie dłonie na blacie, pochylając się w stronę swojej dziewczyny. Przykrywająca plastikowy blat czerwono-biała cerata w kratkę zsunęła się niebezpiecznie.

– Cudowny! Wprost niesamowite! Ile on miał lat? Ze 20? A głos ma prawie lepszy niż Lance!  – emocjonował się, rzucając głową na boki, chcąc zobaczyć reakcje pozostałych. Wszyscy oprócz McClaina energicznie kiwali głowami w aprobacie dla jego słów. Koncert niezwykle przypadł wszystkim do gustu i każdy z wyjątkiem Latynosa odczuwał usilną potrzebę wyrażenia swoich pochlebnych opinii.

– Ma 19 – szepnął Lance.

Przed oczami stanął mu Keith. Umalowany na czarno, siedzący na drewnianym stołu, wygrywając ich piosenkę na elektrycznej gitarze. Właściwie, to piosenkę Latynosa. Keith zmienił w niej jedynie parę słów.

„Lance, to jest super!", krzyczał wtedy. „Jak będę dorosły i będę już mógł prowadzić samochód, będę słuchać tego w radiu", oznajmił, kładąc sobie rękę na sercu, zupełnie jakby składał szatanowi przyrzeczenie. „Poważnie. Codziennie po trzy razy".
„Dlaczego tylko trzy?", zaśmiał się wtedy Lance w odpowiedzi. „I dlaczego miałbym ją dać do radia? Nikt nie chciałby mnie słuchać".

– Nie, nie. Do Lance'a mu daleko! Poza tym ty też masz lepszą barwę – skontrowała Allura, wyrywając przyjaciela z zamyślenia. Przekrzywiła głowę. – Dziękuję – odparła, kiedy pulchna kobieta, kelnerka i zarazem żona właściciela, z wprawą przebyła labirynt okrągłych stolików z tacą na ramieniu i położyła przed nią kubek parującej kawy.

– Proszę, złotko – uśmiechnęła się, rozkładając pozostałe napoje. Nachyliła się nad Kubańczykiem, a jej matczyne oblicze wyraźnie się zmartwiło. – Ojej, skarbie. Wszystko w porządku? – położyła mu ciepłą dłoń na ramieniu i potrząsnęła delikatnie.

Lance jeszcze bardziej ukrył twarz w zgięciu łokcia, całkowicie kładąc się na stole.

– Nie – burknął ledwo zrozumie.

„Dlaczego nie ma więcej ludzi, takich jak ta kobieta?", przemknęło mu przez myśl. Aby to zauważyć nie musiał się nawet koncentrować. Bardziej to było czuć niż widać. Chociaż kelnerka wygladała tak prostolinijnie, że nawet kłamca nie określiłby jej jako złego charakteru. Nawet i za sto lat.

Kobieta poklepała go po plecach. Postawiła przed nim zamówioną wodę i oznajmiła krótko:

– Zaraz wrócę, kochanie. Zaczekaj.

– Nigdzie się nie wybieram – westchnął Lance. Przyjaciele zwrócili się ku niemu z zatroskaniem wypisanym na twarzach. Z jednej strony mieli ochotę wyśmiać go za takie zachowanie – Wielki Lance McClain się poddał? Ale nie wyglądało na to, aby był w nastroju do sprzeczek, mimo że były jedną z jego ulubionych rozrywek. Wszyscy zwalali to na karb jego pochodzenia.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz