Rozdział 2.

1.8K 211 135
                                    

Lance

Siedem lat.

Siedem długich lat.

„Wracam do domu, Keithie", pomyślał, a uśmiech natychmiast rozlał się po jego twarzy.

***

– Gotowi, Hunk? – zaszczebiotał, dobiegając do przyjaciela.

Hunk, masywny Samoańczyk o gołębim sercu poprawił opadającą na oczy pomarańczową bandanę. Jego wzrok latał po ekranie smartfona, dokładnie lustrując jego pusty ekran.

– Nie.

Lance westchnął teatralnie. Shay mieszkała w Stanach, dokładnie w mieście, do którego zmierzali. Hunk zamierzał zrobić jej niespodziankę i przyjechać bez zapowiedzi. Dziewczyna na pewno się ucieszy, tego Lance był pewien. Jednak w bieżącym miesiącu kursował tam tylko jeden samolot, jeśli się spóźnią, o wycieczce do Philadelphii mogą jedynie pomarzyć i pooglądać miasto w internecie. Albo wybrać się tam za miesiąc.

„Miesiąc to tak długi czas", pomyślał Latynos, rozważając w myślach opcję poźniejszego wyjazdu. Pokręcił stanowczo głową. „Nie, to nie wchodzi w rachubę".

Położył mu dłoń na telefonie, a następnie wyrwał z kurczowo zaciśniętych palców przyjaciela.

– Hunk. Hunk! – powtarzał. Gdy to nie pomogło, odstawił na ziemię trzymane torby, których było o trzy za dużo, i chwycił twarz chłopaka w obie dłonie. Ten w końcu na niego spojrzał. „Nareszcie", miał ochotę westchnąć szatyn. – Przyjdą. Zaraz bedą – Wyciągnął z kieszeni własny telefon i pokazał przyjacielowi najnowszą wiadomość. – Widzisz? Allura napisała, że bedą za pięć minut.

– To o pięć minut za późno – sarknął Hunk, poprawiając ciemne włosy.

Jak on się stresował...

Lance przełknął narastający w gardle śmiech na następne słowa towarzysza:

– Co jej tyle zajmuje przygotowanie się do lotu? Już tydzień temu chwaliła się, że jest całkowicie spakowana! – prychnął.

Lance uśmiechnął się półgębkiem.

– To nie Allura jest sprawcą tego opóźnienia. O spójrz – ucieszył się niespodziewanie, wychylając zza ramienia masywnego chłopaka – już są.

Cóż, trudno wypatrzeć ich nie było. Białe włosy wręcz świeciły w porannym mroku spowijającym całunem hiszpańskie lotnisko.

Dziewczyna związała włosy w długi warkocz, który furkotał za nią, gdy pędem przepychała się miedzy ludźmi. Mimo wczesnej godziny, na lotnisku w Madrycie był olbrzymi tłok. Jej usta nieustannie się poruszały, mamrocząc przeprosiny, kiedy co rusz kogoś potrącała.

Tuż za nią pędził najlepszy przyjaciel Latynosa, który już przeprosinami się nie kłopotał – łokciami rozpychał się na prawo i lewo, wywołując syki potrącanych i rozbawiony uśmiech Lance'a. Lotora można było porównać do imperatora, który nie przejmował się brakiem własnego imperium – był po prostu imperatorem niczego. Jedynym, a raczej jedyną, która potrafiła zrzucić go o szczebel niżej w ubzduranej przez niego chierarchii, była właśnie Allura, druga najlepsza przyjaciółka Lance'a i dziewczyna Lotora.

Im dłużej się Lance nad tym zastanawiał, tym bardziej dochodził do wniosku, że w ich relacji jest trzecim kołem u wozu. Lotor, Allura... i Lance. Rewelacja.

Zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że oprócz tej nazwy nie ma to swojego określania. „Powinno się nazywać "Lancing"", uznał z czarnym humorem, odrywając palce od skroni. Zdecydował się powiadomić ich o swoim pomyśle pózniej.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz