Rozdział 4.

1.5K 177 73
                                    

Lance

Keith śpiewał, a on słuchał.

Nie żeby to była nowość. Koreańczyk lubił śpiewać, kiedy był młodszy. Nie szło mu to jednak najlepiej ze względu na piskliwy głosik. A teraz? Był jak męski Beyonce! Męski B e y o n c e! I jego głos nie powodował krwotoku z uszu, a ciepło na sercu i przyspieszenie krwi w żyłach. Przynajmniej u Latynosa, który czuł się, jakby w żyłach pędziło mu stado koni wyścigowych.

Zwykle to on był tym, który zdzierał gardło. Tyle, że McClain od zawsze dobrze śpiewał.

Bardzo dobrze.

Za coś go w końcu przyjęli do tej elitarnej muzycznej placówki, która złamała mu serce. Gdyby nie ona, kto wie? Może byłby teraz chłopakiem Koreańczyka? Tam jednak poznał Lotora, Allurę i Hunka, ktory po prostu naprawiał u nich w szkole sprzęt. Muzykalny to Hunk nie był.

McClain nie mógłby powiedzieć z czystym sumieniem, że żałował pobytu w Hiszpanii.

Lance złapał się na podrygiwaniu do rytmu, a po chwili zaczął nawet śpiewać wraz z fankami. Szybko podchwycił teksty piosenek.

Ku swojemu zaskoczeniu, skonstatował, że w tłumie przeważały kobiety, acz w nie tak wielkim stopniu. Mężczyźni śpiewali, tańczyli, dwóch nawet miało taki sam baner jak dziewczyny z przodu.

– Jeszcze jedna piosenka! – dobiegł go krzyk Shay, która czytała koncertową ulotkę. Latynos nie mógł wyjsć z podziwu, w jaki sposób bez problemów czyta po ciemku. On sam, nie ważne, jak by się krzywił i które poty by wypocił, widziałby jedynie czarne smugi.

Niewiele myśląc, spontanicznie podjął decyzję.

Trzepnął lekko białowłosego w ramię. Chłopak uniósł brwi, mierząc Latynosa niepewnym spojrzeniem.

– Potrzebujeę waszej pomocy – ryknął Lance, co i tak w owym hałasie wydawało się niewiele głośniejsze od szeptu. Lotor jednak go usłyszał i skinął głową.

Nachylił się do Allury i przekazał jego słowa. Po chwili Hunk i Shay rownież je znali. Śniada dziewczyna uniosła w górę kciuk i mrugnęła zawadiacko.

Ustawili się w małe koło dookoła McClaina, aby każdy mógł go usłyszeć.

– Okey. A więc plan jest taki...

***

Przepychanie się przez tłum zdecydowanie nie należy do najprostsze zajęć. Lance był zmuszony rozpychać się i przepychać między fanami, którzy obdarzali go nienawistnymi spojrzeniami, sądząc, że chce dostać się pod scenę.

Jego plan był inny.

Dostał się pod prawą ścianę, która zdawała się drżeć pod naporem dźwięku emitowanego przez niezliczenie wiele, równo rozmieszczonych olbrzymich pionowych głośników. Pod ścianą ochroniaż utrzymywał mały korytarzyk awaryjny, gdzie żaden fan nie miał wstępu.

Piosenka rozbrzmiała głośniej w ostatniej fazie. Lance wychwycił to i podszedł żwawo do barczystego, muskularnego mężczyzny. Ochroniaż patrzył nieprzychylnie po twarzach najbliższych fanów, jego zielone oczy wydawały się zmęczone, lustrując każdy szczegół, ktory wydawał mu sie nie na miejscu. W uchu miał czarny kabelek, przez ktory najpewniej był informowany i dostawał rozmaite polecenia, który znikał za materiałem jego żółtego kołnierzyka. Na suficie zapaliły się fioletowe neony, ich blask odbił się na jego łysej głowie. McClain zdusił parsknięcie.

Lance często występował w czasach szkolnych, zazwyczaj na koncertach charytatywnych organizowanych przez jego uczelnię. I zawsze musiał mieć to uzdrojstwo w uchu. Tylko brzęczy i co jakiś czas słychać w nim głosy, tak zniekształcone, że człowiek i tak nic nie rozumie.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz