Rozdział 21.

1.3K 120 60
                                    

Latynos odwrócił głowę i utkwił spojrzenie w śmigającym za oknem krajobrazie. Ciepłe słońce prażyło i tak już suche pola, oszukiwało naiwne ludzkie oczy, wprawiając w ruch najniższe warstwy powietrza, dając wrażenie wody zalegającej na spękanej ziemi.

Spod kół autokaru unosiły się chmury pylistej nawierzchni, znacząc trasę pojazdu. Chłopak nie po raz pierwszy ucieszył się z pracującej na najwyższych  obrotach klimatyzacji, która wprawiała w ruch jego kasztanowe włosy. Samo patrzenie za okno sprawiało, że było mu nieprzyjemnie gorąco.

Autokar podskoczył, kiedy jego koło niespodziewanie wpadło w dziurę; głowa szatyna zsunęła mu się z dłoni, by zaraz z trzaskiem huknąć o szybę.
Gdzieś zza siebie Lance usłyszał stłumione parsknięcie.

Jadowite słowa same pchały mu się na usta, paliły język żywym ogniem, chcąc wprawić go w ruch, by zostać w końcu wypowiedziane, lecz Lance nie miał zamiaru odpowiadać.

Nie on bedzie tym, ktory przełamie spowijającą ich zasłonę ciszy.

Ponownie wbił spojrzenie w krajobraz, lecz nie dane było mu długo cieszyć się spokojem i samotnością. Poczuł, że krzesło koło niego przechyla się, a następnie zapada delikatnie. Mała dłoń schwyciła go za ramię.

– Dalej ze sobą nie rozmawiacie? – Pidge wygladała na autentycznie zmartwioną, wykrzywiała rude brwi w nietypowym dla siebie grymasie. Co rusz rzucała wzrokiem za plecy Latynosa, gdzie, jak doskonale wiedział Lance, siedział powód milczenia największej gaduły na świecie. – Przestań, przecież to niedorzeczne.

Wyraz twarzy Lance'a uległ diametralnej zmianie. Nie chodziło tylko o fakt, że Pidge jak zwykle starała się ingerować w jego relacje ani o znaczenie wypowiedzianych słów. Chwilę trwało zanim Pidge zrozumiała, gdzie popełniła błąd.

Zmieszana zamachała rękami.

– Nie, Lance, to nie tak...

– Nie? – Otworzył szerzej oczy. – Czyli to, co się wydarzyło, to nic takiego? Możliwe, że nawet i masz rację, Pidge. Może dla ciebie to nic nie znaczy, a samo wydarzenie to po prostu głupia pierdoła. Ale wyobraź sobie, że dla mnie to bardzo ważne i kompletnie mnie zamurowało!

– Lance...

– Nie, Pidge. To nie jest "nic takiego" – Nakreślił palcami cudzysłów w powietrzu.

– Przecież on nie chciał! – Ton głosu Pidge robił się coraz bardziej zrezygnowany.

– Nie? A może zrobił to przypadkiem? – Lance uśmiechnął się krzywo i ku zaskoczeniu rudowłosej obrócił się w stronę oparcia fotela. – Hej, Keith, podobało ci się to?

Nie musial precyzować, o co mu chodziło. Keith nawet nie trudził się wyjęciem słuchawek z uszu, ani odwróceniem wzroku od okna. Nawet z tej odległości widać było wciąż świeże zadrapania na jego policzku.

– Jak cholera! – ryknął.

Lance zmierzył Pidge triumfalnym spojrzeniem. „A nie mówiłem?", oznajmił bezgłośnie, po czym wzruszył ramionami.

Rudowłosa podniosła się, brakło jej argumentów, zbyt pobieżnie poznała sprawę i jedynym, co udało jej sie osiągnąć, było większe rozwścieczenie Latynosa. Jakby sam naburmuszony Koreańczyk nie był olbrzymią kulą u nogi.
Zrezygnowała z podejścia również do Keitha i skierowała swoje kroki bezpośrednio na przód autokaru, gdzie z wyczekiwaniem wymalowanym na twarzach czekali na nią już Hunk i Shay.

– Mission failed – westchnęła, poprawiając przekrzywione okulary.

Hunk natychmiast zmarkotniał; w duchu wierzył, że Lance i Keith pogodzą się już dwa dni temu. Sądził, że Lance zdoła przełknąć dumę i po prostu uwierzy Keithowi, ktory zarzekał, że całe to zajście było jedynie przypadkiem. Zapomniał jednak, że latynosna duma działa trochę na innych zasadach.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz