Rozdział 11.

1.3K 140 68
                                    

Lance

– To-to tu? – zająkał się chłopak, którego na widok kolosalnych drzwi całkowicie opuściła odwaga. Jakie miał prawo, by tu być? Żadnego. – To... to nie w porządku. Przecież on już kogoś ma... On i Jonas...

– James – poprawiła natychmiast rudowłosa dziewczyna, u której samo imię chłopaka wystarczyło, by zechciała coś rozwalić. – I dlatego, że chodzi właśnie o tego kretyna, musisz przekroczyć ten próg i zająć jego miejsce.

Hunk zachłysnął się powietrzem.

– Pidge! – Tak jawny przejaw wrogości sprawił mu przykrość. Nikt nie powinien się ze sobą kłócić. Poza tym nie spodziewał się aż takiej bezduszności u poznanej w internecie przyjaciółki. – Jak możesz?

Dziewczyna pokręciła przecząco głową, dając mu tym samym sygnał, iż nie jest to zarówno czas, jak i miejsce, na tę rozmowę.

Powietrze zdawało się Latynosowi stracić wszelki zapach, a jego temperatura nazbyt podskoczyła. Czy to w ogóle było normalne? Każdy wdech palił jego płuca, skazując na niezrozumiałe katusze. Zakaszlał niespodziewanie, chwycił za gardło, ktore wyschło w jednej chwili na wiór. Czuł, jakby przez całe jego wnętrze przeszła plaga, ogniste tornado i susza.

– Co mam powiedzieć? – wycharczał przez zaciśnięte gardło, zerkając z przerażeniem na piaskowe drzwi. Zamrugał parokrotnie, gdy drzwi wbrew naturze zdawały sie urosnąć parenaście centymetrów. Niemal czuł jak macki przerażenia owijają się wokół jego kostek. W jego wyobraźni przybrały kształt olbrzymiego lwa z dwoma głowami, ktory zamiast łap miał złamane skrzydła i tuzin macek; na przemian rozciągających się i kurczących we wszystkie strony. Jedna z głów nie miała w zupełności włosów, a z paszczy wystawały jej kły wielkości ramienia dorosłego mężczyzny. Z ust kapała mu niebezpiecznie przypominająca krew wydzielina, która z sykiem kapała na podłogę. Druga z głów notorycznie warczała gardłowo; miała trzy pary oczu, ktore bez wyjątku wierciły dziurę w drzwiach, zupełnie jakby mogły zobaczyć, co, a raczej kto, znajduje się parę kroków za nimi. Lance na widok zwierzęcia poczuł, jak jego serce staje z przestrachu. Zamknął oczy, usilnie starając się pozbyć wizerunku stworzenia zza powiek.

W końcu, jedynym, co widział, była nieprzenikniona czerń. Paradoksalnie przyniosła mu ukojenie, nie wprawiła w jeszcze większe przerażenie. Gdzieś daleko, głęboko w niej zamajaczyło złote światło, ktore zaraz zostało ponownie wchłonięte przez ciemną mgłę. Lance już miał otworzyć powieki, gdy złota linia przybrała kształt ludzkiej sylwetki. Nie rozpoznawał jej, aż nie skierowała na niego spojrzenia swych fioletowych oczu.

Z zaskoczenia otworzył powieki. Zadał sobie sprawę, iż wbija wzrok w konkretny punkt na ścianie.

Wydawało mu się, jakby minęła co najmniej godzina, kiedy w rzeczywiści upłynęło co najwyżej kilka minut.

Nim ktokolwiek zdołał zareagować, jego ręka bez udziału świadomości zapukała w piaskowe drewno.

– Lance! – syknęła Pidge, natychmiast znajdując się przy nim. – Co ty robisz? Mieliśmy działać według...

Jej wywód przewał szczęk klucza. Zza drzwi dobiegło ich stłumione przekleństwo, a następnie ktoś już kręcił klamką.

Lance zdał sobie sprawę, że nie widzi. Jego pole widzenia przesłaniała czarna mgła, a na skaju wiły sie fioletowe macki. W uszach zamiast uspokajającego szumu morskich fal, ktore tak kochał, słyszał gniewne ryki z każdą chwilą przybierające na sile.

I nagle sie skończyło.

Nie słyszał już złowrogiego warkotu, jego widzenia nie mąciła ciemna mgła.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz