Rozdział 1.

2K 207 253
                                    


Keith

Trzy lata minęły.

Cztery.

Pięć.

Keithowi przestało zależeć.

A przynajmniej tak sobie wmawiał.

Podszedł do komody, szarej, z machoniowego drewna. Nie przepadał za nią, była mała i niepraktyczna. Ale miał z nią jedne z najlepszych wspomnieć. Wszędzie znaczyły ją plamy farby. Zdążyła już wyblaknąć, lecz wspomnienia pozostawały równie wyraźne, jakby cała bitwa rzeczywiście wydarzyła się wczoraj.

Lance przyszedł do jego domu z wielkim płótnem pod pachą i zbyt szerokim uśmiechem na twarzy. I wypchanym farbami workiem na plecach, który wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć, pokrywając całego Latynosa oleistych kolorami.

Jak to z Lance'm bywa - obraził się już na początku malowania. Obraził się na Keitha.

– Dlaczego to akurat ty masz talent malarski? – syknął, skacząc spojrzeniem z własnego obrazu na sąsiedni.

Keith przerwał pracę, obrywając pędzel. Zmarszczył brwi.

– Bo... Ty potrafisz grać? – odparł niepewnie.

– Co z tego?

– Albo to, albo to.

Prychnął głośno.

Niespodziewanie wsadził dłoń w paletę. Keith pomyślał, że malowanie palcami, opierając się na kształcie dłoni to naprawdę fajny pomysł. Już miał wyrazić swoją myśl na głos, gdy umorusana dłoń, zamiast na płótnie, wyładowała na jego koszulce.

– Lance! – ryknął, z niedowierzeniem wpatrując się w plamę. – Oszalałeś?

Chłopak pokręcił ze śmiechem głową.

Ha ha, doprawdy zabawne.

– Zmieniłam tylko płótno – wzruszył ramionami. – Jest o wiele... Keith! – dłoń czarnowłosego wyładowała na jego włosach. I wtarła w nie farbę. O L E J N Ą. – Boże, Keith, teraz będę musiał zgolić włosy. Święty Jezu, będę łysy! Nie, nie, nie, Lancey Lance nie może być łysy – biadolił, ciagnąc za zabarwione na niebiesko koncówki.

– Ładnie ci w niebieskich – orzekł Keith, wywołując niepewny uśmiech szatyna, który błyskawicznie przerodził się w śmiech. Koreańczyk zawsze wiedział, co powiedzieć, aby rozweselić chłopaka.

Skrzywił się jednak przerażony, gdy i jego włosy przefarbowano. Niepewnie popatrzył na swoją grzywkę.

– Czerwona?

– To twój ulubiony kolor.

– Mój ulubiony to czarny.

Latynos parsknął głośno, zakładając ramiona na piersi.

– Bzdura. Tylko tak mówisz, bo chcesz być emo.

– Nie jestem emo!

– Jasne.

Farba latała po pokoju, znacząc sobą meble i przede wszystkim obydwóch chłopców. Lance nacisnął tubkę w stronę Keitha, wystrzeliwując z niej zielony strumień, który roztrzaskał się na jego ramieniu. Lance od góry do dołu pokryty był farbą, ponieważ w przeciwieństwie do przyjaciela nie posiadał refleksu geparda. Bardziej miał refleks... szachisty.

Na koniec całej zabawy, Krolia, mama czarnowłosego, zobaczywszy kolorowe pobojowisko, dała im najwiekszą burę, jaką w życiu przyszło im doświadczyć. Dosłownie wypluła gardło.

Don't leave ||KLANCEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz