Jake nie żartował, mówiąc, że żywność liofilizowana smakuje lepiej, gdy zje się ją z podgrzanym musem jabłkowym.
Wciskam do ust kolejną łyżkę z jedzeniem i wbijam wzrok w ekran telewizora znajdującego się w gabinecie Cannertsa. Mój nowy przyjaciel urządza sobie akurat małą przerwę, a głównie dlatego, że niemalże siłą zmusiłam Victora, aby towarzyszył mi w moich cierpieniach spowodowanych deficytem frytek i również wcisnął w siebie trochę smakującego jak powietrze... Czegoś, czego dla własnego spokoju psychicznego nazwy wolę nie znać. Macham nogami, siedząc na biurku, i co rusz komentuję to, co mówią w porannych wiadomościach.
Dziennikarze omawiają, czy dzisiejszy mecz baseballowy ― na który gwoli ścisłości, Dallas i Jake planowali się wybrać ― powinien zostać odwołany czy nie. Największą kontrowersją jest jednak fakt, że rozgrywki zostały zadedykowane ofiarom epidemii. To wielkoduszne, ale...
Hej, nadal tu siedzimy. Nie wymarliśmy. Wypad z tymi hołdami.
― To konieczne... Okrutne... Konieczne, jeśli ktoś atakuje nas jako naród ― debatują mężczyzna i kobieta. Trzymam stronę dziennikarki, która próbuje przetłumaczyć swojemu koledze prostą rzecz. Potrzebujemy prawdziwej pomocy, a nie dwugodzinnej wspólnoty duchowej, która nawet nas nie obejmie. ― Musimy zapamiętać, kim jesteśmy... Więc uważasz, że gra w baseball... Nie, nie, nie! To nie tylko gra! To tradycja, która trwa niezmiennie od stu lat. Dziś pokażemy światu, że jesteśmy tym samym wspaniałym narodem, jak dziewięć dni temu!
― Co za pierdolenie, za przeproszeniem. Kim jesteśmy? Wydmuszką ― komentuję. Potrząsam litościwie głową, mieszając łyżką w misce. Odpuściłam sobie wcinanie z paczki; trzeba zachować odrobinę pozorów normalnego życia. ― O mój boże. Dlaczego ten cholerny kraj kocha obracać tragedie w znaki od wszechświata?
― To dlatego zamykamy pięćdziesiąt tysięcy ludzi w strefie objętej kwarantanną?... Poza kordonem jest bezpiecznie, sugerowanie czegoś innego to zbrodnia... Zbrodnią jest sprzedawanie hot-dogów, gdy tysiące zamknięto w domach...
― Każdy tak robi ― uznaje Victor. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się z nim zgodzić. Sama często doszukuję się ingerencji siły boskiej w swoich niepowodzeniach, aby wyciągnąć dobre wnioski na przyszłość. Po fakcie bywam nieudolną frajerką, która przez swoją głupotę wpakowała się w kwarantannę. To nie był żaden znak od Boga. To była czysta durnota. ― Trzeba w coś wierzyć, żeby nie zwariować. W jakąś wartość, w któregoś z bogów... Gama wyborów.
― Ty wierzysz, że wymyślisz szczepionkę ― spostrzegam. Wymierzam w Cannertsa koniec łyżki. Przytakuje kiwnięciem głowy. ― I jak? Widać efekty?
― Mojej pracy czy wiary?
― Wiary ― odpieram. ― Wierzysz, że ci się uda?
― A ty? ― odbija piłeczkę, nie odpowiadając na moje pytanie. ― Wierzysz, że wymyślę szczepionkę?
― Oczywiście, że tak.
― Widzisz. Oto właśnie chodzi ― przyznaje mężczyzna. Obraca się lekko na krześle, wbijając we mnie przyjazne spojrzenie. ― Nie zwariowałaś, bo we mnie wierzysz.
― Teraz to żeś sobie dopowiedział ― parskam. Uśmiecham się nieznacznie pod nosem, wciskając ponownie łyżkę do miski. ― Uważaj, żebyś nie popadał w samozachwyt. Na to raczej ciężko będzie wymyślić szczepionkę.
Rzucam na Cannertsa kątem oka. Rozłożył się w swoim fotelu jak w leżaku na wakacjach i... milczy, po prostu. Nie odpowiada na moje zaczepki, nawet wtedy gdy dodaję, że jego ara ciężko zniesie ten brak uwagi, jeśli Victor będzie skupiał się wyłącznie na sobie. Zauważam, że nie ruszył swojej porcji jedzenia. Choć zdaje się, że przysłuchuje się zawziętej dyskusji prowadzących, lekarz myśli o czymś zupełnie innym. Ciekawe, co krąży mu po głowie? Zgniatam w dłoni małą kartkę i rzucam ją pod nos mojego kolegi. Cannerts unosi pytająco brew. Wskazuję ruchem brody nietkniętą miskę.
CZYTASZ
SCARS
Science Fiction❝MIELIŚMY JEDNO ZADANIE. ❞ To miał być dobry dzień. Jedna wiadomość wywróciła do góry nogami nie tylko życie Stelli, Jake'a i Dallasa, ale i czterech tysięcy niewinnych ludzi, którzy wylądowali w epicentrum szerzącej się epidemii. Kiedy młody Syryjc...