08 ― GŁĘBOKI WDECH

488 60 91
                                    

#ScarsPL

Scott zasnął.

Mnie przychodzi to z większym trudem. Każdego kolejnego dnia w mojej głowie pojawia się coraz więcej pytań. Jak to wszystko się skończy? Kiedy nas wypuszczą? Co wiedzą ludzie na zewnątrz? Jak radzą sobie moi rodzice, Dallas...? Ile jeszcze osób musi umrzeć, aby ktoś zdecydował się pomóc Cannertsowi?

Wodzę palcami po chłodnych kafelkach korytarza, gdy strapiona niezbyt przyjemnym snem podążam w głąb szpitala. Czyli tam, gdzie mało kto decyduje się zajrzeć. Samotność znoszę niekorzystnie. Nigdy nie byłam sama, dlatego trudno mi poradzić sobie z faktem, że w moim pobliżu nie ma nikogo, kto potrafiłby zrozumieć mnie i moje obawy bez słów. No, prawie nikt. Jedyny problem tkwi w tym, że ten ktoś ma na głowie wystarczająco wiele własnych spraw. Nie bardzo kwapię się więc do tego, aby zrzucać na Jake'a moje osobiste kłopoty.

Z krematorium dobiegają niezbyt przyjemne dźwięki. Gdy docieraj do moich uszu, włączają we mnie coś w rodzaju instynktu przetrwania ― moje nogi próbują mnie stąd zabrać, niemalże każą, abym wycofała się, póki jeszcze mogę i najlepiej skryła się tam, gdzie przetrwam bezpiecznie tę katastrofalną sytuację. Gdyby nie fakt, że moja droga ucieczki została odcięta, bez wahania zaszyłabym gdzieś w ciszy i olała resztę świata. Niestety, moje marzenia pozostają wyłącznie marzeniami.

Na moich rękach pojawia się gęsia skórka, gdy dotychczas okalający mnie chłód przesiąka żar bijący z zapełniającego się martwymi ciałami pomieszczenia. Wydaje mi się, że nie dam rady wejść do środka. Żołądek związuje mi się w supeł, gdy przed oczami przelatują mi obrazy z samego rana. Martwe ciała. Ludzkie cierpienie. I Jake, który usilnie udowadnia, że to nowe zadanie nie wywołuje na nim żadnego wrażenia.

Zatrzymuję się w wejściu.

Jake przesuwa bez większego wysiłku jeden z czarnych worków. Wygląda na zmęczonego. Nie odzywam się ani słowem; po prostu tkwię w miejscu, przyglądając się, jak w rzeczy samej mężczyzna nie wykonuje swojej roboty, tylko dlatego, że poprosił go o to Cannerts. Robi to ze względu na tych wszystkich ludzi, którzy zasługują na szacunek. Na te dzieciaki, które nie powinny znaleźć się w kordonie. I pozostałych mieszkańców Atlanty, dla których ostatnie dni są istną gehenną. I być może, Jake Riley robi to też dla mnie. I dla siebie.

Pragnie, żeby kwarantanna wreszcie się zakończyła. A pozostawienie ciał na rozpad, ani trochę mu tego nie ułatwi. Jeśli w jakikolwiek sposób mógłby przyczynić się do zbawienia Atlanty, będzie pracował od świtu do nocy. Dawny Jake Riley nadal siedziałby na korytarzu i odbijał tenisową piłeczkę od ściany. Zmienił się ― to pierwszy raz, gdy mam szansę to klarownie dostrzec.

Jake robi sobie przerwę. Rozprostowuje plecy i przeciera twarz gołymi dłońmi, wypuszczając z ust sfrustrowane sapnięcie. Nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności; przez cały czas zwrócony jest do mnie tyłem, a wszelkie trzaski oraz szurania umiejętnie zagłuszają dźwięk mojego oddechu i odgłos moich wcześniejszych kroków. Jake sięga po telefon i sprawdza godzinę ― tego znaczącego bluzgnięcia nie sposób nie słyszeć. Chyba nie planował spędzić w krematorium prawie całego dnia.

Uderzam kostką wskazującego palca o drzwi, obwieszczając swoje przybycie. Przywołuję na ustach subtelny uśmiech, kiedy wyraźnie niespodziewający się gościa Jake zwraca się gwałtownie w moją stronę. Wygląda na zaskoczonego moją obecnością. Nic dziwnego. Osobiście sama nie dowierzam, że z własnej nieprzymuszonej woli zdecydowałam się ponownie tu przyjść.

― Cześć, supermanie. Wystarczy na dziś tego heroizmu ― odzywam się pierwsza. Kącik ust Jake'a również wykrzywia się ku górze, lecz słysząc moje słowa, mężczyzna spuszcza wzrok i skupia się na wycieraniu ręcznikiem swoich rąk. Krzyżuję ramiona na piersi, ani na moment nie spuszczając oficera Riley z oczu. ― Jesteś zmęczony, Jake. Powinieneś odpocząć.

SCARSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz