Rozdział XVII

244 18 27
                                    

- Chyba już pora, żebyś powiedział mi, o co tu chodzi, nie sądzisz? - zapytała Alyss, spoglądając z grzbietu Wyrwija na drogę przed sobą. Siedzący za nią Will, na moment położył dłoń na głowę kurierki.

- Jeszcze nie - odpowiedział. Był spokojny, a męczące pytanie Alyss już nie wytrącało go z równowagi.

Malcolm siedzący na grzbiecie konika idącego obok, nie omieszkał wtrącić:
- Jeszcze nie teraz. Na wszystko przyjdzie czas - powiedział do Alyss uspokajająco. Potem spojrzał wymownie na Willa, który tą samą dłonią, którą przed chwilą kładł na głowie dziewczyny, trzymał się za zraniony bok.

Alyss niczego sobie nieuświadamiając, raz jeszcze zapytała:
- Dlaczego utrzymanie tego w tajemnicy jest takie ważne? Dlaczego nie mogę wiedzieć? Willu, przecież wiesz, że starałabym ci się pomóc.

Niebo przyjmowało barwę delikatnego różu. Zamek Araluen znajdował się już niedaleko. Will spojrzał na Malcolma, który tylko przysłuchiwał się rozmowie. Zwiadowca nie był pewny, czy powinien wyznać prawdę. Nie chciał tego robić. Wciąż wierzył, że przyjdzie lepszy moment na szczere zwierzania.

- Wiem. I dlatego to już nie dręczy mnie tak bardzo.

- Co teraz? - zapytała niepewnie.

- Teraz... - zaczął, lecz umilkł zaniepokojony. Wyrwij bowiem usłyszał coś wśród drzew i zarżał ostrzegawczo. Will pociągnął za uzdę i Wyrwij natychmiast się zatrzymał. Malcolm uczynił to samo, zaś Alyss odwróciła się w siodle z pytającym wyrazem twarzy.

Zwiadowca nic nie mówił. Nasłuchiwał. Pośród cieszy wyłapywał tylko te dźwięki, które naturalnie czynione były przez kołyszące się drzewa. Nagle z kępy gęstych krzewów wyskoczył przed drogę kilku złoczyńców. A zaraz po nich następni, zagradzając kolejne drogi ucieczki. Wszyscy trzymali w dłoniach miecze, topory i sztylety, a także kusze. Maski chroniły ich twarze przed rozpoznaniem.

Wyrwij rzucił niespokojnie przednimi kopytami, stając na tylnich nogach. Will sięgnął ręką do szyji wierzchowca, by go uspokoić.

- Poddaj się zwiadowco albo twoi przyjaciele zginą! - krzyknął któryś z bandytów.

- Tak tego nie załatwimy - powiedział ponuro Will. Widział, że nie da rady przedrzeć się przez hordę złoczyńców, nawet mając do dyspozycji swój długi łuk, a także saksę i nóż do rzucania. Nie da rady ocalić przyjaciół. Nie ma wyboru. Gładko zsunął się z siodła i zwrócił w stronę mężczyzny, który wcześniej rzucił rozkaz do poddania się.

- A teraz wypuścicie moich przyjaciół.

- Odłóż broń i cofnij się kilka kroków w tył.

Will zsunął z ramienia łuk i z pewnym ociąganiem uczynił to, co mu kazano.

- Puśćcie ich - powiedział dowódca bandytów.

- Malcolmie, zabierz Alyss do zamku! - krzyknął Will w stronę uzdrowiciela. - Wkrótce do was dołączę.

Malcolm nerwowo skinął głową.
Alyss łypnęła przez ramię. Trudno jej było zrozumieć. Nie, w ogóle nie było jej dane zrozumieć.

- Co ty wyprawiasz! Straciłeś rozum!? - krzyknęła z niedowierzaniem.

Will złożył ręce w geście gorliwego proszenia. Tak naprawdę pragnął by Alyss usłuchała jego prośby, choć ten jeden raz. Szczególnie, że od niedawna cechowała ją hardość i rzadko kiedy godziła się z jego slowem.

- Ruszaj z Malcolmem do zamku! - rzucił błagalnie. - Musisz mi zaufać!

Alyss zauważyła ten gest i zapragnęła umrzeć. 

- O tak! Zaufaj! - parsknął złośliwie opryszek, stojąc za plecami Willa z uniesionym sztyletem.

Alyss zacisnęła mocno powieki i pokręciła głową, gdy zapiekły ją oczy. Nie godziła się na taki los. Nie ma mowy, by pozwoliła Willowi samotnie wystawiać się na niebezpieczeństwo. Obwiniała się za całą sytuację i przez moment pomyślała o Horacym.

- Jedziemy! - powiedział do niej Malcolm z ponurym wyrazem twarzy. Kurierka natomist, pomimo swego kilkuletniego szkolenia dyplomatycznego, przez cały czas wydawała się być oszołomiona nagłym pojawieniem się opryszków.
Oba konie ruszyły przed siebie, omal nie taranując kilku złoczyńców, którzy prawie nie zdążyli zejść z drogi rozpędzonym wierzchowcom.

- Wrócimy do ciebie! - rzuciła Alyss ostatni raz. Will ledwo mógł zrozumieć jej słowa, które zagłuszane były hałasem pędzących koni. Zwiadowca tak długo patrzył na oddalających się przyjaciół dopóki nie odezwał się jeden z bandytów. Mężczyzna w masce innej niż pozostałe zbliżył się do Willa. Trzymał w dłoni dwa, dość drugie sztylety.

- Twoi przyjaciele nim zdążą skrzyknąć cały oddział wojowników króla Duncana, nas już tu nie będzie. A ty już będziesz martwy, albo i nie. To zależy tylko od ciebie. Owszem, zamek Araluen jest blisko, jednak niedostatecznie. Nawet cały korpus takich szpiegów jak ty, nie zdoła nas wytropić. Mamy swoje sposoby. Skutecznie zatrzemy ślady. Jesteśmy milczącymi zabójcami. Zadajemy cichą śmierć. I w pełnej nieświadomości. To jak będzie, zwiadowco?

- Co mam robić? - zapytał wyniośle Will, zadzierając wysoko brodę.

- Jesteś bardzo pewny siebie, nawet będąc w tak niepewnej sytuacji. Wiesz, nie jestem pewny czy zdołamy zatrzymać cię przy życiu. Ale do rzeczy! Nie mamy zbyt wiele czasu.

Will uśmiechnął się nieznacznie.

- To prawda - zgodził się, obserwując spojrzeniem zabójców z każdej strony, którzy otoczyli go ciaśniej niczym hieny. Było ich zbyt wielu. - Nie macie zbyt wiele czasu.

Złoczyńca wciąż stał przed nim, dość blisko. Uniósł dłoń i demonstracyjnie przeciął sztyletem powietrze.

- Więc słuchaj uważnie, zwiadowco, bo nie będę się powtarzał. Słuchaj uważnie...

Chyba mam wenę. Przepraszam za długą, choć nie tak długą przerwę. Mam nadzieję, że wam się podoba. :)

Zrozumieć Zwiadowcę (tom I)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz