37.

183 5 0
                                    

Maraton 1/5

Wszystko nagle jakby stanęło w miejscu. Dobrze wiedziałam, że powinnam teraz pakować walizki i lecieć od razu do Ameryki, ale nawet nie potrafiłam się ruszyć z miejsca. Nagły ból klatki piersiowej i głowy dopadł mnie nieubłaganie. Trudność w oddychaniu i szkliste oczy nie wskazywały na nic dobrego. Chciałam krzyczeć, drzeć się niemiłosiernie, ale nie mogłam wydać z siebie nawet, jakiegokolwiek dźwięku. Upadłam bezwładnie na kolana, na podłogę, trzymając się kurczowo brzucha. To wszystko razem opanowało moje ciało, nie pozwalając mu normalnie funkcjonować. Lecz to, co działo się ze mną wtedy fizycznie nie dorównywało temu, co działo się w mojej głowie. Można to było porównać do pożaru lasu. Każda komórka, osobno palona, nie pozostawiona przy życiu.

- Carla!! - gdzieś w oddali słyszałam głos Jungkooka, ale nie na tyle wyraźnie, by cokolwiek z tego zrozumieć.

Drżącymi rękoma chwyciłam się za pulsującą głowę, z której po chwili, rwały się moje włosy. Szczerze to nawet tego nie czułam. Kookie próbował jeszcze mnie jakoś uspokoić, ale ja byłam już myślami, gdzieś indziej.

Byłam tam. Mała ja. To była chyba kuchnia. Przy jednym stole siedziało 3 kochających się ludzi. Ojciec. Matka. Dziecko.

- Carla skarbie, zjesz może jeszcze trochę? - odezwała się śliczna blondynka w średnim wieku.

- Nie jestem głodna - powiedziałam z wzrokiem wbitym w talerz. Wiedziałam, co się zaraz stanie.

- No przecież, gdybyś nie kupowała jej tyle tych słodyczy to, by miała może ochotę na normalne jedzenie - odburknął ojciec do żony. Widać było, że kłótnia wisi w powietrzu.

Pamiętam to. Takie rzeczy, utrwalają się na długo.

- Andy, uspokój się. Przecież wiesz, że nic takiego nie miało miejsca - odpowiedziała żona, nie utrzymując z mężczyzną kontaktu wzrokowego.

- Kłamiesz!!! - krzyknął ojciec i rzucił talerzem o ścianę.

Mała ja, od razu uciekłam schować się pod stół. Słyszałam dokładnie każde wypowiedziane słowa. Obelgi, wyzwiska. Doszło nawet do rękoczynów. I nagle cisza. Zamknęłam na chwilę oczy, a gdy je otworzyłam nie byłam już u siebie w domu, tylko przy jakiejś ceremonii pogrzebowej.

Miałam może z 9 lat, ale dobrze wiedziałam co się stało. Stałam obok ojca trzymając go za rękę, wpatrując się w trumnę. Obok tyrana, złośliwca, gbura i wtedy już mordercy.

To wszystko wróciło tak nagle. Okropne wydarzenia z przed lat, o których nikt dokładnie nie wiedział. Nawet policja się nie domyśliła. Nie było dowodów. Ani niebieskiej karty, ani żadnych dotychczasowych zgłoszeń kłótni. Policja uwierzyła w opowieść o depresji i samookaleczeniu się, a człowiek morderca chodził spokojnie po ulicy przez następne 10 lat, aż do teraz.

Nie wiedziałam, co mam myśleć. Z jednej strony był moim ojcem, wychowywał mnie, ale za to w jaki sposób. Od dawna życzyłam mu śmierci, a teraz, gdy wreszcie to nastąpiło, nie mogłam się z tym pogodzić.

- To tak strasznie boli - wyszeptałam do Jungkooka, dusząc się własnymi łzami. Chłopak nie był w stanie, mnie w żaden sposób pocieszyć. Po prostu się nie dało.

Chwycił mnie w stylu "panny młodej" i położył na łóżku, przykrywając kocem, po czym sam zaczął szybko pakować nasze walizki.

- Zamówiłem już bilety i zadzwoniłem do V i Jimina, by odebrali nasz samochód z lotniska - rzucił zapinając zamek jednej z toreb.

Zabrał się do pakowania drugiej, a ja nadal leżałam tak na łóżku skulona, owinięta szczelnie kocem i płacząc przez cały czas. Starałam przypomnieć sobie chociaż jedną wesołą chwilę z ojcem. Była taka.

Miałam około 6 lat i była zima. Śniegu w tamtym roku spadło na tyle dużo, że ani tata, ani mama nie musieli iść do pracy. Bardzo się wtedy cieszyłam, ponieważ wiedziałam, że duża ilość białego puchu równa się wspólnie spędzonemu czasu, na lepieniu bałwana. Rzucaliśmy się śnieżkami, ulepiliśmy bałwana i pojeździłam nawet na sankach. Bez żadnej kłótni, krzyku, czy rękoczynów. A jednak można było.

To było moje jedyne pozytywne wspomnienie związane z nim. Starałam się je przypomnieć sobie jak najdokładniej. Zatracić się w nim. Jeden dzień bez krzyku i rękoczynu.

Gdy chłopak spakował już nasze obie torby pierwsze, co zrobił to znowu, wziął mnie na ręce i zaniósł do samochodu. Czekałam, aż wróci i spakuje nas do pojazdu, nadal szczelnie owinięta w kocyk. Patrzyłam się smętnie na szybę, odczuwając jedynie pustkę i gniew. Nie wiedziałam, skąd się tam wziął. Ruszyliśmy samochodem, dosyć gwałtownie, przez co moja głowa poleciała delikatnie do przodu, odbijając się spowrotem o zagłówek.

Jungkook ani ja nie odzywaliśmy się do siebie. Nie było potrzeby. On dobrze wiedział, że nie powinien, teraz poruszać jakiegokolwiek tematu. Nie miałoby to sensu.

Dotarliśmy po chwili na lotnisko, na którym czekali na nas już V i Jimin. Mieli strasznie poważne miny, ale co się dziwić. Nie było z czego się cieszyć. Brunet wysiadł pierwszy z samochodu i podszedł do reszty chłopaków. Rozmawiali chwilę, ewidentnie o mnie. Gdy skończył otworzył drzwi po mojej stronie.

- Pójdziesz sama czy mam cię zanieść? - zapytał z troską w głosie.

- Pójdę - mój głos brzmiał trochę ochryple, jakbym kilka godzin temu nieźle się upiła.

Wyjęłam z bagażnika swoją torbę i ruszyłam na odprawę, trzymając delikatnie rękę mojego narzeczonego. Dalej wszystko szło już szybko. Nawet nie zauważyłam kiedy znaleźliśmy się w samolocie, gotowi do startu. Podczas lotu w ogóle nie spałam, tylko myślałam, co mogło się stać, że człowiek niby mi bliski, a jednak tak obcy, jest w krytycznym stanie. Zastanawiałam się, czy go coś boli i czy jest już blisko śmierci. Jungkook w tym czasie spał, więc nawet nie był w stanie o tym wiedzieć.

Wylądowaliśmy po kilku godzinach. Odbiór bagaży. Zamówienie taksówki. Jazda do szpitala. Czułam się jak we mgle, jakby wszystko przelatywało przeze mnie. Nie odczuwając w tamtym momencie żadnych emocji, stanęłam przed drzwiami szpitala i wpatrując się przez oszkloną szybę na pielęgniarki i doktorów, czując, że z każdym krokiem moje nogi uginają się co raz bardziej, weszłam do budynku.

You are my everything [j.jk]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz