Od nowa cz. II

81 8 1
                                    


Weszli do Quinjeta.

Przeciskając się pomiędzy załogą, starali się odnaleźć Steve'a, który jak na złość zdawał się zapaść pod ziemię. Jakby tego było mało, to niedługo mieli ruszać.

— Nieźle się porobiło, co? — mruknął cicho Burton, kierując się na mostek. — San Francisco. Piękne plaże, Alcatraz i Muzeum Walta Disneya. Czy można chcieć czegoś więcej?

— Mhm. Tylko pamiętaj, że nie jesteśmy tu na wakacjach — odparła Natasha. Clint dałby sobie rękę uciąć, że kąciki ust przyjaciółki drgnęły nieznacznie w górę. Najwidoczniej nawet jej podobała się perspektywa podróży do kalifornijskiej metropolii. — Mamy misję do wykonania.

— Pamiętam — przytaknął, rozglądając się wokół. Wciąż nigdzie nie mógł znaleźć Rogersa. — Jak myślisz, co czeka nas na miejscu?

— Poza szkodami związanym z trzęsieniem ziemi i zawirowaniami pogodowymi? Nie wiem. Musimy być przygotowanymi na wszystko.

— Jak zawsze zresztą — dodał z przekąsem. — No w końcu jesteś! Wszędzie cię szukamy — skierował swe słowa do blondyna rozmawiającego z pilotem statku.

Ten bez słowa spojrzał na nich, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu. W końcu Quinjet wystartował.

Lecąc wysoko nad budynkami, nie musieli obawiać się, że zostaną wykryci. Odrzutowiec wykorzystywał najnowocześniejsze systemy maskujące. Dzięki nim mogli bez najmniejszego problemu wtopić się w dowolne otoczenie.

W trakcie podróży nie odzywali się praktycznie do siebie. Byli zbyt zajęci przygotowywaniem uzbrojenia. Wszystko musiało zostać dopięte na ostatni guzik. Najmniejszy błąd oznaczałby śmierć setek bezbronnych cywili. Nie mogli do tego dopuścić.

Kapitan Ameryka nieustannie błądził wzrokiem po swoich towarzyszach, zastanawiając się, czy taki oddział będzie wystarczający. Co prawda, mieli wsparcie T.A.R.C.Z.Y., a i pewnie na miejscu będą już czekać kordony policyjne, jednak nie wiedział, co zastanie na miejscu.

— Nie wylądujemy tu! — zawołał przez słuchawkę jeden z pilotów, szukając wzrokiem bezpiecznego miejsca. Nad cieśniną Golden Gate jak i jej okolicach działo się istne piekło. Niebo wokół pokrywały ciemna jak smoła chmury, z których kaskadami spadał ulewny deszcz. Raz po raz jedynie piorun przecinał nieboskłon, rozświetlając panującą wokół ciemność. Brzegi coraz mocniej podmywały rozszalałe fale, niszcząc wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Kwestią czasu było, kiedy dotrą na ulice miasta.

— Jest jeszcze gorzej niż mówił Stark — syknął pod nosem Rogers, nerwowo tupiąc nogą. Każda sekunda była teraz na wagę złota, a oni nie mieli nawet jak wylądować. O skoku ze spadochronem mogli jedynie pomarzyć. Przy tak silnych podmuchach wiatru zostaliby zniesieni z kursu.

W końcu wylądowali.

Wychodząc, wziął głęboki wdech, mocniej zaciskając palce na swojej tarczy. Zdani zostali tylko na siebie.

Z trudem przeciskali się przez tłum przerażonych ludzi, którzy w popłochu uciekali od epicentrum trzęsienia. Drużyna pobiegła w tamtym kierunku. Wśród wrzasków, dymu i gruzów namierzenie poszkodowanych graniczyło wręcz z cudem. Nie zamierzali się jednak poddawać.

Brnąc dalej przed siebie, zauważali coraz więcej zniszczonych doszczętnie budynków i dróg. Nie wspominając o samochodach porozrzucanych w nieładzie na wszystkie strony. To nie mógł być jedynie skutek trzęsienia. Wiedzieli to aż za dobrze.

— Zabezpieczcie teren — rzuciła pospiesznie Romanoff w stronę funkcjonariuszy. — I doprowadźcie cywili w bezpieczne miejsce. My zajmiemy się resztą.

Krucze znamię || Avengers || TOM IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz