Następnych kilka dni Doreen przeżyła bardzo ciężko.
Stosy zadań do i sprawdzianów do odrobienia coraz mocniej ją przytłaczał. A z każdym następnym dniem przybywało ich więcej. Zdarzało się, że musiała czasem siedzieć i do drugiej w nocy, by wszystko ogarnąć na drugi dzień. Już zupełnie traciła nadzieję, że uda jej się z tego wykaraskać.
Niemal w ogóle nie ruszała się ze swojego pokoju. Nie pomagał temu fakt, iż od dwudziestego drugiego grudnia zaczęła się przerwa świąteczna. Godzinami płakała w poduszkę, na zmianę spoglądając na fotografie zabrane ze swojego domu. Jadła bardzo mało, co nie umknęło uwadze Starka, lecz nie mógł on nic na to poradzić. Na nic się zdawały jego prośby, czy tłumaczenia. Ona i tak zdawała się nic z tego nie robić.
Wszyscy wokół dostrzegali, że stała się cieniem samej siebie, jednak nie potrafili jej pomóc. Nawet Pete, który w miarę swoich możliwości, starał się do niej przychodzić. Zazwyczaj gadali wtedy o zwykłych pierdołach jak nowy film, szkolne życie, czy gra, żeby na moment zapomnieć, o tym co ich spotkało. Kiedyś trzeba wrócić do normalności, prawda?
— Dor? — usłyszała z rana cichy głosik należący do Petera. — Mogę wejść?
— Jasne.
Chłopak wszedł niepewnie do sypialni, po czym przeraził się na widok swojej przyjaciółki. W niczym nie przypominała ona osoby, z którą nie tak dawno przemierzał Alfheim. Była blada, wychudzona, a loki rozrzucone w nieładzie na wszystkie strony. Na twarzy jej nie gościł tak jak zawsze szeroki uśmiech, a wyraz bólu i rozpaczy. Choć powinien przyzwyczaić się do tego widoku, to nie potrafił tego przyjąć do swojej świadomości. Brakowało mu starej Dor. Nieostrożnej. Roztrzepanej. Gotowej do działania. Oglądanie jej w tak tragicznym stanie sprawiało mu ból.
— Jak się czujesz? — zapytał po chwili, próbując się otrząsnąć z oszołomienia.
— Źle — odparła zgodnie z prawdą. Nie cierpiała tego pytania, mimo iż zdawała sobie sprawę z tego, że je zada. Każdy je wcześniej, czy później zadawał. Co im wszystkim miała odpowiedzieć? — Straciłam rodziców, niedoszłe rodzeństwo, a na dodatek jestem zwykłym mordercą.
— Wiem, co czujesz. Ja... również zabiłem. Tam w jaskini były pająki i... musiałem się bronić — stwierdził nieśmiało, a jego policzki pokryły się rumieńcem. — Gdyby chodziło o moich rodziców, to pewnie zareagowałabym podobnie...
— Co z twoimi rodzicami? Nigdy o nich nie wspomniałeś.
Nastała głucha cisza.
— Nie żyją — przyznał, spuszczając nisko głowę. — Jak chcesz... mogę ci pomóc przez to przejść. To znaczy, nie jestem psychologiem, czy coś, ale... — dodał, plątając się w tym, co chciał powiedzieć. Kąciki ust dziewoi drgnęły lekko. Ta urocza nieśmiałość Parkera była na swój sposób pocieszna.
— Przepraszam, nie chciałam ruszać wrażliwego tematu... Rozumiem, o co ci chodzi — oznajmiła, podnosząc się do pozycji siedzącej. Złapała go niespodziewanie za dłoń. Delikatna. Ciepła. Dokładnie taka jak zapamiętała ją podczas balu w Efstverǫld. Gdyby wszystko było równie piękne i proste jak ich taniec tamtego dnia... Westchnęła. Tęskniła za najpiękniejszymi chwilami z nim. Za beztroską. — Dziękuję ci.
Siedzieli tak przez dłuższy moment, ze splecionymi dłońmi, aż dotarło do Dowell, że musi się ubrać. Dziś miał się odbyć pogrzeb jej rodziców.
— Mógłbyś na chwilę zamknąć oczy? Chciałabym się ubrać — zapytała niepewnie, wyjmując z szafy grube rajstopy, prostą czarną sukienkę do kolan oraz płaszcz w tym samym kolorze. Rówieśnik odchrząknął zakłopotany, lecz spełnił jej prośbę. Nie chciała mu pokazywać licznych szram, których się dorobiła w trakcie walk. Szpeciły ją, tak samo jak pióra. Fakt, Tony skrupulatnie pilnował, by regularnie smarowała blizny maściami, lecz straciła nadzieję, że cokolwiek to da. Nie chciała nawet myśleć, co sądziłby o nich Pete. — Możesz otworzyć.
CZYTASZ
Krucze znamię || Avengers || TOM I
FanfictionRagnarök nadszedł. Strzeżcie się tego, który niechybnie przybędzie, aby zasiać zniszczenie. Po upadku jednego ze światów na gałęziach przedwiecznego Yggdrasillu, została naruszona równowaga we wszechświecie. Ostatnie bariery oddzielające krainy od...