Rozdział 2. Nightmare

1.1K 122 59
                                    


Aleca zbudził brak tchu. W pierwszej chwili spanikował. Wielokrotnie budził się w ten sposób: to był element jego szkolenia. Pełen paraliż senny, okrutna tortura, ale uczył młodych adeptów skomplikowanej sztuki zachowywania spokoju. Nigdy nie było wiadomo, kiedy twój trener uzna, że to ta noc. Dlatego panika trwała ledwie chwilę, a potem zaczął myśleć.

Czuł ból w okolicach brzucha. Też był znajomy. Połączony ze swędzeniem oznaczał, że ktoś już zajął się tą raną i tym kimś był prawdopodobnie Jace Herondale, jego parabatai. Runa uzdrawiająca musiała być naprawdę mocna. Ale skoro był ranny to nie mógł być paraliż. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby tego rannemu, a już na pewno nie rannemu synowi Roberta Lightwooda, nawet jeżeli ten od blisko pół roku się nie odzywał do syna choćby słowem.

Czasami dobre urodzenie dawało mu fory. Nie pomagało, kiedy trzeba było powiedzieć, że nie weźmie się planowanego od dekady ślubu, ale dawało pewnego rodzaju kredyt w codziennym życiu. Uprzywilejowaną pozycję. Ciężką do utrzymania, ale w gruncie rzeczy bardzo przydatną.

– Czemu mruczysz...? – zapytał sennie i dopiero teraz świadomość powróciła na tyle, by zrozumiał, że to co go unieruchomiło bynajmniej nie było środkiem paraliżującym. To był kot.

Uchylił z wolna jedną powiekę, a potem drugą. Były okropnie ciężkie i opuchnięte.

Pierwsze co zobaczył, to wielkie ślepia czarnego kota w otoczeniu jasnej, kolorowej aureoli przenikającego przez witraże w oknach światła.

– Jest popołudnie – ocenił sennie Lightwood i z trudem uniósł rękę, by zasłonić dłonią ziewnięcie.

Kot mruknął coś przyjaźnie i zamruczał tym donośniej, kiedy dłoń Aleca bezwiednie spoczęła na jego głowie.

– Nie dajesz mi oddychać – wycharczał Łowca i zrzucił zwierzaka z piersi. Nie z łóżka. Odczuwał pewien rodzaj wdzięczności, tylko jeszcze nie był pewny dlaczego.

Usiadł. Pojedyncze płótno prześcieradła zsunęło się na jego kolana odsłaniając gładką i nagą pierś. Było wilgotne. W miejscu rany, na brzuchu, dodatkowo poplamione krwią i ropą.

– Demon – wyszeptał Alec. – Świetnie. Witamy i żegnamy awans.

Kot prychnął gniewnie i wbił pazury w jego udo. Kiedy Alec spojrzał w jego stronę, zmrużył oczy i udawał, że mości się obok niego. Natychmiast zaczął też mruczeć.

Otępiały umysł bardzo powoli zaczął rejestrować gdzie się znajduje. Alec wiedział gdzie jest, bo też był, jak każdy Nocny Łowca, stałym bywalcem infirmerii. Ta wyglądała dokładnie tak samo, jak każda inna w każdym Instytucie po zachodniej stronie świata. Nie potrzebował też zapewniania, że jest w Nowym Jorku, bo też głupio by było, gdyby przenieśli go gdzieś indziej. Tak więc był ranny i był w infirmerii Instytutu Nowojorskiego. To miało sens.

– Co ty tu robisz? – zapytał kota, coraz trzeźwiej.

– Uratował ci życie – wyjaśnił głos dobiegający zza kotary głos. – Jeżeli mówisz o kocie. Jeżeli mówisz o mnie, to mamy problem.

Carla – pomyślał Alec i opadł na poduszki. Jeszcze na dobre się nie obudził, a już chciał wrócić do spania.

Carla Fernandes podeszła bliżej i bezceremonialnie odsłoniła kotary. W Instytucie piastowała wysokie stanowisko. Zwykle zajmowała się wdrażaniem najmłodszych Łowców do pracy, ale to było poboczne zajęcie, wynikające tylko pośrednio z jej głównej specjalizacji. Była prawdziwą artystką w dziedzinie run uzdrawiających. Podczas gdy przeciętny Łowca znał jedną, ona dysponowała tuzinem, a każdą z nich rysowała tak delikatnie, że większość czasu podróżowała po świecie, pomagając Cichym Braciom w beznadziejnych przypadkach. Fakt, że Nowy Jork miał ją dla siebie był ogromnym wyczynem.

Kot i jego NocnikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz