Rozdział 14. Bladozielone oczy

677 82 68
                                    


Wyznaczył trasę. Zaplanował dojazd, w duchu modląc się o to, by już w pierwszej lokalizacji znaleźć brata. Trasa nie była logiczna, nie potrafił jej nijak uzasadnić, a zapytany, zostałby zapędzony w pytania bez odpowiedzi. Wiedział tylko tyle, że czuł, gdzie powinien jechać. To nie miało sensu i nie musiało go mieć.

Motocyklem jechał pierwszy raz w życiu, ale było to zaskakująco proste. Co prawda nie przypominało w niczym prowadzenia auta, do którego prawo jazdy Alec miał, chociaż rzadko wykorzystywane. Okazało się jednak bardzo odprężające. Z początku tylko motor nie chciał współpracować, Alec omal nie rozbił się na pierwszym skrzyżowaniu. Później jechał już gładko. Pęd sprawił, że drżał na całym ciele. Nigdy nie znosił zbyt dobrze zimna, ale teraz ono pozwalało mu zebrać myśli, zanim zatrzymał się przed pierwszą kamienicą. Nastał już dawno dzień, więc nie potrafił ocenić, czy światła w środku są zapalone, ale wszystko wskazywało na to, że dom był opuszczony. Spełniał założenia.

Zsiadł z motoru, odruchowo patrząc pod nogi, czy nie zahaczy o coś futrzastego, jak to często bywało przy wstawaniu z czegokolwiek. Zaraz zganił się za głupotę. Przecież Kot nie poszedł z nim. To byłoby głupie, gdyby tu był. Głupie i bez sensu. Więc czemu spodziewał się, że go zobaczy? I czemu poczuł zawód, że tak się nie stało? I zdziwienie, które było jeszcze gorsze.

Pokręcił głową i wbił wzrok w kamienicę. Nie było czasu na zastanawianie się, co jest nie tak z tym zwierzakiem. Teraz najważniejszy był Jace i jego bezpieczeństwo. Nie mógł już dłużej działać pod wpływem emocji. Musiał się skupić i odetchnąć, zanim zrobi coś głupiego, tylko dlatego, że poczuje kolejną, bezsensowną potrzebę, której w rozpaczy nie odróżni od tchnień olśnienia, które tak często podsuwał mu Los.

Zaparkował pod sklepem i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Domy w tej części Nowego Jorku, nawet zamieszkałe, przypominały miejską scenerię horroru. Ustawione równymi rzędami obok siebie kamienice nie różniły się między sobą niczym, poza sporadycznie zabitymi deskami oknami i stojącymi na krawężnikach, zdezelowanymi samochodami. Sklep jaśniał na tym tle nienaturalną bielą, chociaż i jego elewację ktoś zdążył już potraktować sprayem, zdobiąc obraz konsumpcjonizmu niewyszukanym słownictwem rodem z rynsztoka. Alec uznał, że najrozsądniejszym byłoby udać się tam i kupić coś do jedzenia. Nie chodziło o to, że był głodny, bo nie był. Wątpił nawet, czy zdoła wziąć cokolwiek do ust. Bardziej niźli głód doskwierało mu wrażenie bycia obserwowanym. Nie lubił tej części Nowego Jorku z prostego powodu – tutaj ludzie bardziej przypominali demony, niż one same, a mieć tego za złe mieszkańcom nie potrafił. System spychał ich na margines, tworząc mur nie do pokonania.

Oprócz wrażenia obserwowania, dokuczała mu obecność Jace'a. Alec, zawsze wyczulony na kondycję brata, był pewien, że Jace pozostaje nieprzytomny. Było to śmieszne uczucie. Coś jak obecność i jej brak jednocześnie. Alec nigdy nie potrafił tego lepiej opisać. Minie jeszcze trochę czasu, zanim się obudzi, a nieprzytomny Jace był niemal tak samo niewykrywalny, jak wtedy, kiedy dzieliły ich setki kilometrów, ale Alec czuł, że żyje. Poczucie obecności nie musiało o niczym innym świadczyć. Równie dobrze naprawdę mógł tylko projektować w głowie to, czego tak bardzo chciał.

Ostatecznie postawił na pierwszy pomysł i wyciągnął z kieszeni kurtki dwa banknoty, które kiedyś wygrał w zakładzie z bratem. Zawsze wciskał je wszystkie do kieszeni, gotów na to, by oddać mu je przy okazji przegranej. Nieodmiennie zakładali się o dziesięć dolarów, stawka zmieniała się rzadko. Przez ostatnie miesiące operowali dokładnie tymi samymi banknotami, a ich pula nie przekraczała czterech dziesiątek.

Pięciodolarówki ciążyły mu w rękach, kiedy płacił za skąpe zakupy. Niewiele. Kupił tylko kubek z paskudnie pachnącą kawą i dwa donuty w polewie czekoladowej. Skusiła go nazwa i nadzieja, że może coś jednak zje. Zrozumiał, że się przeliczył, kiedy stanął przy motorze, opierając się o niego i zajrzał do środka torby. Zapach omal nie wywołał w nim wymiotów. Mimo to zmusił się do wzięcia jednego z pączków i skubnął go, wbijając wzrok w drzwi kamienicy. Starał się wyglądać niewinnie. Nawet brwi zmusił do rozsunięcia się, chociaż pozornie pogodna mina nie pasowała nijak do jego humoru.

Kot i jego NocnikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz