Rozdział 12. Zamieszki na Union Square

691 87 58
                                    


Nie potrzebował dokładniejszych koordynatów, żeby pojąć, gdzie powinien się udać. Kiedy dotarł na Union Square jedyną niepokojącą rzeczą w widoku spieszących się do wieczornego życia artystów i przedsiębiorców, były trzaski i światła dochodzące z niewielkiego bistro wciśniętego między dwie inne sieciówki. Mijający go Przyziemni kompletnie nie zwracali na dziwne zjawiska uwagi, ślepi i głusi na wszystko to, co nie pasowało do ich idealnego wzorca. Alec podszedł bliżej. Szyld głosił, że stanął obok Black Tales Cafe. Słyszał o tym miejscu, głównie od Jace'a, który był absolutnie zakochany w kanapkach z bekonem, które tu serwowano. I również od niego wiedział, że miejscem tym kieruje szemrana czarownica o reputacji wyjątkowej, acz nadzwyczaj słodkiej rozpustnicy.

Wzdrygnął się na tę myśl, był pewien, że znów padł ofiarą swojej ufności względem ironicznego dowcipu brata. Nacisnął klamkę. Przygotowany na najgorsze, nie przejął się szczególnie faktem, że tuż obok jego ucha świsnęło wściekle i na oślep rzucone zaklęcie. Owiał go zapach palonego karmelu.

– Dzień dobry wieczór! – zawołał, dyskretnie sięgając ku paskowi. Tego dnia nie zapomniał zabrać ze sobą broni. – Sprzedajecie o tej porze jeszcze kanapki z bekonem? Mój brat je absolutnie kocha i chciałem mu zrobić przyjemność, skoro już jestem obok.

– Zamknięte! – warknął jeden z wampirów stojących przy ladzie.

Alec na szybko ocenił swoje szanse. Było ich trzech, a on był jeden. Wyjątkowa niesprawiedliwość, szkoda, że dla nich. Szczególnie, że żaden z nich nie raczył na niego spojrzeć.

Skłamałby, gdyby zapytany powiedział, że go to nie zirytowało. Wampirze przekonanie, że wyczują wszystko węchem i wyczulonym zmysłem dotyku drażniło go od zawsze. Tym bardziej im bardziej wampir, którym miał do czynienia był głupi. Z Santiago było prościej, bo on, chociaż był drobny i niewielki, mierzył swoje siły na zamiary. Ta trójka nie grzeszyła nawet cieniem inteligencji, więc nie stanowiła dla Aleca najmniejszego wyzwania. Takich nie lubił najbardziej, uważając ich za marnowanie czasu.

– Wywieszka mówi co innego – odparł spokojnie, przerzucając nóż z prawej do lewej dłoni. – I mówi też, że to raczej bar dla ciepłokrwistych, a nie wampirów.

Zza lady, gdzie ukryta była zapewne właścicielka, dobiegło go głośne syknięcie. Wraz z nim jeden z wampirów odwrócił się w jego stronę.

– Łowca – warknął gardłowo. Z jego ciemnych oczu ziała wściekłość.

Alec potaknął. Nie było powodu by zaprzeczać.

– Jesteście od Raphaela? – zapytał, przechodząc kilka kroków. Usiadł przy jednym z okrągłych, zdobionych tandetną, plastikową koronką stolików. Miał nadzieję, że honor tego miejsca ratuje tylko powab czarownicy, w przeciwnym wypadku ciężko mu było wyobrazić sobie w takim miejscu Jace'a.

– Od tego gnojka? – prychnął drugi z wampirów. Poza krępą budową wyróżniały go rude włosy, błyszczące krwistym odcieniem w białym świetle lamp jarzeniowych.

– Zamilcz, Dunphy – warknął trzeci nich. Ten z kolei miał wielką, brzydką bliznę na policzku, Lightwood po jej ciemnym, przypominającym kolorytem mumię zabarwieniu wnioskował, że była ona efektem słonecznych tortur. Te były popularną techniką wydobycia informacji z wampira w czasach, kiedy nikt nie myślał o Porozumieniach.

Alec uśmiechnął się. Wampir nazwany Dunphym wyglądał na najmniejsze zagrożenie z nich wszystkich, chociaż był największy. Żaden z nich nie dorównywał mu wzrostem, ale kimkolwiek był ich stworzyciel, musiał mieć swój typ.

– Nie zrozumcie mnie źle – podjął Alec, nie zmieniając tonu głosu. Nie mógł sobie pozwolić na okazanie niepokoju. – Nie lubię się wtrącać w sprawy Podziemnych. Zwykle załatwiacie to między sobą i chwała wam za to, ale właśnie doszło do złamania Porozumień. A to już mi się nie podoba.

Kot i jego NocnikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz