Alec przechodzący przez portal był dziwnym uczuciem. W jednej sekundzie Jace był zajęty walką z innym Nocnym Łowcą, jak później miał się dowiedzieć, przyjacielem Baybrooka Josephem Brighthoodem, doskonale czując zarówno swoje, jak i Aleca podniecenie i radość spowodowaną wyrzutem adrenaliny, a w następnej nastała pustka. Przez chwilę Jace się wahał. To wystarczyło, by Joe wyprowadził porządny sierpowy, który zamroczył chłopaka jeszcze bardziej. Ale to było nic, z następującą po tym paniką. Jace nienawidził tego uczucia. Mijały czasem dobre minuty, zanim udawało mu się przetłumaczyć własnym instynktom, że to nie tak, ze Alecowi się coś stało. On po prostu był blisko, a potem przestał być blisko. Nic mu nie jest.
Nawet długi czas później, odnajdując już tę szczególną, żarzącą się ciepłem nić ich więzi i czepiając się jej niczym spragnione atencji dziecko, nie potrafił się oprzeć uczuciu nienaturalności tego wszystkiego. Kiedyś oczywiście nie stanowiło to najmniejszego problemu. Alec nie miał zbyt wielu szans na przechodzenie przez portale. I po raz kolejny Jace, prowadzony w kajdankach jak zbieg do Sanktuarium, musiał się upominać w myślach, że sielanka posiadania Aleca na wyłączność musiała się kiedyś skończyć.
Ku zdziwieniu Jace'a, Joe nie poprowadził go do swojego stanowiska. Nie zostali nawet w Sanktuarium. Joe popychając Jace'a i szturchając go głowicą rękojeści serafickiego ostrza, zaprowadził go do gabinetu Maryse.
I wtedy Jace przypomniał sobie o czymś, co nigdy do tej pory nie wydawało mu się istotne. To nie był gabinet Maryse, lecz głowy Instytutu nowojorskiego. To był gabinet Roberta Lightwooda.
Wzdrygnął się. Clary mówiła, że Maryse musiała gdzieś wyjść. Oznaczało to, że swojego przybranego ojca Jace zobaczy wcześniej niż miał nadzieję.
Joe wepchnął go do gabinetu i wszedł tuż za nim, wcale nie bez satysfakcji sprawiając, że Jace potknął się na progu i poleciał na kolana. Stanął przed biurkiem na żołnierskie baczność.
– Przyprowadziłem go, sir. Stawiał opór.
– Dobrze, Joe – pochwalił go wspaniałomyślnie Robert i odprawił ruchem ręki.
Drzwi zamknęły się za Łowcą. Jace nawet nie uniósł głowy, uśmiechał się tylko, wciąż klęcząc na parkiecie.
– Wstań, Jace – polecił mu Robert.
Jace nie zareagował.
– Wygodnie mi tu. Jak się pochylam, to mnie kajdanki nie cisną – odparł beztrosko.
– Ach, to? – Robert westchnął i podszedł, wyciągając z kieszeni pęk kluczy. Rozległ się cichy szczęk zwalnianego zamka. – To tylko zabezpieczenie, wiesz o tym. Należało ci się. Zaatakowałeś trzech Nocnych Łowców na służbie.
– Zaatakowałem? – prychnął Jace, rozcierając nadgarstki. – Ja tylko zwróciłem uwagę, że zachowują się jak prywatna armia a nie jak członkowie Clave. Ciekawe co powiedziałaby Jia Penhallow, gdyby się dowiedziała, że dysponujesz nimi w taki sposób.
Robert nie złapał haczyka.
– Jia doskonale by zrozumiała, że pewne sytuacje wymagają odpowiednich środków.
– Pewne sytuacje – rzucił z ironią Jace. – A niby jakie? Synuś mnie nie słucha? O ile wiem, to Alec nie popełnił przestępstwa, a kiedy ostatni raz sprawdzałem, był Nocnym Łowcą a nie demonem. A my mamy walczyć z demonami.
– Alec nie popełnił żadnego przestępstwa, to prawda. A przynajmniej nie wprost. Podobno przetrzymywał na terenie Instytutu czarownika.
– Przetrzymywał?
CZYTASZ
Kot i jego Nocnik
FanfictionProste rozwiązania są zawsze najnudniejsze. Z takiego założenia wyszedł Magnus, kiedy po nieudanym eksperymencie szedł sobie spokojnym krokiem na Manhattan, poskarżyć się swojej najlepszej przyjaciółce. Dlatego kiedy zobaczył smutnego Łowce nie mógł...