Rozdział 30. Przegrany zakład

788 58 46
                                    


Przez większość nocy Aleciem targały obrazowe koszmary. Śniły mu się najgorsze możliwe scenariusze zbliżających się starć. Magnus walczący z demonami w pojedynkę, Jace upadający od bratobójczego ciosu innego Nocnego Łowcy, Isabelle poddawana torturom rodem z podręczników do historii. Żaden z nich nie był wiarygodny, ale Lightwood co chwilę zrywał się do siadu i uspokajał się dopiero, kiedy odnajdywał w ciemności twarz Magnusa. Nad ranem, kiedy do zimowego świtu pozostało jeszcze kilka godzin, Alec poddał się zupełnie, postanawiając resztę nocy pozwolić Magnusowi spać w spokoju. Czarownikowi sen był bardziej potrzebny niż jemu, a uzupełnianie własnych baterii postanowił odłożyć w czasie, aż wycieńczony organizm zupełnie odetnie się od podświadomości.

Zwlókł się z łóżka i najciszej jak tylko potrafił, przemknął na dół, do salonu, gdzie jak miał nadzieję, mógł się nieco bardziej rozluźnić. Ragnor okazał się przezornym gospodarzem, bowiem udając się spać, pozostawił kilka zapalonych lamp w domu. Nieco błądząc w nieznanym sobie miejscu, Alec znalazł kuchnię i z cichym, zmęczonym westchnieniem zaczął przygotowywać sobie kawę. Miał nadzieję, że Ragnor, kiedy już wstanie, nie obrazi się na niego za myszkowanie po szafkach.

Tak jak się spodziewał, kuchnia była skromnie wyposażona. W przeciwieństwie do loftu Magnusa, brakowało tu udogodnień XXI wieku. Nie było elektrycznego ekspresu do kawy, kuchenka gazowa była raczej prosta, zupełnie pozbawiona elektroniki, a nawet lodówka przywodziła na myśl bardzo stare filmy familijne. Alec potrzebował nieco więcej czasu niż zakładał, na znalezienie kawiarki, ale przynajmniej kawa, kiedy już zdołał ją zaparzyć, pachniała wyśmienicie. Wyposażony w kubek opatulił się swoją zniszczona kurtką i podążył na ganek. Włącznika światła nie znalazł, więc kiedy zamknął za sobą drzwi, oplotła go ciemność. Potrzebował dłuższej chwili, by wzrok przyzwyczaił się do tego. Z wolna zaczął dostrzegać zarysy drzew w oddali i ogrodu otulonego cienką warstwą odbijającego światło gwiazd śniegu. Światła Idrisu nie docierały tak daleko, a chmury, które jeszcze wieczorem obejmowały całe niebo, rozwiały się, odsłaniając miliony pojedynczych punkcików. Alec patrzył na nie w zachwycie, pozwalając sobie na prostą przyjemność w chaosie swojej nowej codzienności.

Długo jednak nie miał możliwości cieszenia się widokiem. Wkrótce przyszły myśli. Gdzieś tu, w lasach ukrytego przed wzrokiem Przyziemnych kraju, gęstych i prawie zupełnie niezbadanych, bo Łowcy nie czuli potrzeby badania botaniki i topografii nawet najbliższej okolicy, przez długi czas mieszkał jego ojciec. Faerie Aloc, jasnodwożanin, poddany Królowej, posiadacz obcego, łagodnego uśmiechu, który Alec ledwo pamiętał. Albo tylko wyobrażał sobie, że pamięta, ponieważ tak proste wspomnienie było lepsze niż zupełny ich brak.

Czy mieszkał w okolicy dla mamy...? Pytanie przemknęło przez jego myśli, wywołując na ustach słaby uśmiech. Jeżeli tak, to był w stanie go zrozumieć. Kochać kogoś tak mocno, by żyć w zupełnej izolacji od swojego ludu. Każdego dnia narażać życie na terytorium wroga, byle móc kilka nocy, raz na długi, wypełniony tęsknotą czas, patrzeć, jak ukochana osoba zasypia obok...

Pozwolił sobie na kolejne fantazje. Słodko-gorzkie wizje młodszej wersji Maryse, biegnącej w stronę wysokiego faerie. Mama twierdziła, że Aloc był wyższy od Aleca o ponad głowę, więc od niej prawie o dwie. Tak drobna i maleńka musiała się wydawać Maryse w jego towarzystwie. Może robili razem te wszystkie szalone rzeczy, na które mogą pozwolić sobie tylko młodzi zakochani, jak choćby wspólne zabawy w ogrodzie albo długie łaskotki z rozdzierającym ciszę śmiechem...

Po tych strzępkach przyszły kolejne. Co by było, gdyby mama znalazła w sobie odwagę i wspólnie z Alociem uciekła? Czy Alec wychowałby się na wygnaniu? Nigdy nie dostałby swojej runy... nie poznałby Jace'a, nie miałby siostry ani brata. Byliby we trójkę, w nędzy, na końcu świata, ale szczęśliwi...? A może przenieśliby się do miasta? Jakiegokolwiek, choćby maleńkiego, może we Francji, z której pochodziła mama? Codziennie mógłby poznawać świat takim, jakim go dla niego stworzono. Mógłby być sobą, zamiast godzinami roztrząsać, co jest z nim nie tak.

Kot i jego NocnikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz