~ Rozdział 60 ~

1.2K 114 123
                                    

Tymon

Po kilku godzinach, wielu głośnych krzykach i litrach potu później, trzymałem córkę w ramionach. Ach i krew. Krew też była. Z jednej strony widziałem w życiu tak wiele krwi, łez i bólu, że nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia. Jednak gdy ten krzyk należał do Julii, wzbudzało to we mnie dreszcze. Najpierw strasznie się męczyła. Chciała rodzić całkowicie naturalnie, bo naczytała się o powikłaniach po znieczuleniu. W końcu się poddała, a Czarnecka ze stoickim spokojem przekonywała, że zadba o nią i nic jej nie grozi. Dziecku nic nie będzie, a Jula będzie mogła karmić piersią. Zgodziła się resztką sił, co Czarnecka przyjęła z widoczną ulgą. Wtedy zrobiło się spokojniej. W końcu zaczęła słuchać poleceń pani doktor, bo obie się słyszały. Ja wciąż trzymałem ją za rękę, obiecując, co jakiś czas, że nie zajrzę między jej nogi. Jula bardzo tego pilnowała. Miałem tu być wsparciem, więc chociaż mnie kusiło, nie zajrzałem. Gdy Czarnecka krzyknęła, że widać już główkę, ponownie się przechyliłem, ale żona mocniej ścisnęła moją rękę, zatrzymując mnie w miejscu.

Jeszcze jedno parcie i jeszcze jedno. A później chlupnięcie. I płacz. Ten pierwszy krzyk dziecka to coś tak niezwykłego, że nie da się tego porównać z żadnym innym doświadczeniem. Czarnecka podniosła maleństwo, pokazując nam je w całej okazałości.
– Piękna córka! Gratulacje! – powiedziała z szerokim uśmiechem. A moje serce urosło do niewyobrażalnych rozmiarów.

Mała nie wyglądała na zadowoloną. Płakała, krzywiła się, cała pomarszczona, brudna z mazi wnętrza własnej matki.

Najpiękniejszy widok na świecie.

Nowe życie.
Położna podniosła koszulkę Julki niemal pod brodę i położyły maluszka między jej piersi. Ta wiadomo, popłakała się, obejmując swoje ukochane dziecko. A ja na ten widok prawie razem z nimi. Ucałowałem spocone czoło żony z największą miłością, jaką z siebie wydobyłem. Właśnie spełniały się moje marzenia. One obie, chociaż zmarnowane, zapłakane i nieumyte, były moim cudem.

Położna zapytała, czy chcę przeciąć pępowinę. Spojrzałem na nią wystraszonym wzrokiem.
– Ja? – Wskazałem na siebie chyba lekko blady, bo Czarnecka nie powstrzymała parsknięcia. Tymon, zimny kat, bał się przeciąć pępowinę. Dobrze, że nikt tego nie widział, bo jednak trochę wstyd i plama na męskim ego. – A one poczują ból?

– Nie. – Uśmiechnęła się położna. – Nie sprawi pan im bólu.

Kropelki potu wystąpiły na czole, gdy to robiłem. Gorąc oblał całe moje ciało, jakbym miał zemdleć. Miałem ochotę zamknąć oczy, ale bałem się, że wtedy nie trafię. Nabrałem głęboko powietrza, ciesząc się, że już po wszystkim, bo w trakcie przestałem oddychać. Dla mnie to wcale nie było przyjemne doświadczenie. Żałowałem, że w ogóle się zgodziłem. Może to i hipokryzja, bo znany byłem z zadawania bólu, ale na Boga, nie bezbronnej kobiecie i noworodkowi.

Kazali mi wyjść razem z dzieckiem i położną. Przyszedł lekarz pediatra, wcześniej wezwany przez Czarnecką. Razem z położną ważyli, mierzyli i badali moją zapłakaną córeczkę, która się stawiała. Ja stałem z boku i się przypatrywałem.
– Może pan robić zdjęcia, żeby wysłać rodzinie. – Uśmiechnęli się do mnie. Obudzili mnie z jakiegoś transu, ale posłuchałem, bo to faktycznie mogła być całkiem fajna pamiątka. Po jakimś czasie zapakowali małą w kocyk niczym prezencik. – Niech pan ściągnie koszulkę i usiądzie w fotelu. Zrobię panu zdjęcie.

– Słucham? – Nie rozumiałem, po co mam się rozbierać przed obcą kobietą.

– Dziecko poczuje się bezpiecznie skóra przy skórze. To się nazywa kangurowanie. Ojcowie lubią mieć takie zdjęcie na pamiątkę.

Wspólnota III - Jestem sobą (zakończona)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz