Będąc już przy bloku w którym mieszkała Alissa, ta zaczęła lekko zwalniać.
-Będziecie po mnie przychodzić częściej?- spytała smutno, kiedy ja otwierałem odezwie do klatki schodowej.
-Jasne słońce, tylko jak nie będę mieć dużo pracy i będę miał chwilkę wolnego.- powiedziałem trochę naginając prawdy, niby rzekomo dużo się uczyłem, ale wciąż miałem dużo czasu, po prostu nie mogłem tej siedmiolatce powiedzieć prosto w twarz, że to tylko nagła chęć pomocy obcym ludziom, a nie nic więcej.
-To dobrze...- odetchnęła z ulgą idąc powoli po schodach.
Kiedy już weszliśmy na piętro Morrisonów, Larry głośno zapukał, a w drzwiach pojawił się nikt inny jak sam młody Morrison - Todd.
-Oh, byłaś na dworze?- spytał głupio wpatrując się raz w dziecko, a raz we mie i Larrego.
-Już dawno...- wysyczała mała do brata i go wyminęła w drzwiach.
Z daleka można było usłyszeć, jak matka dwójki dzieci mówi coś do Alissy i rusza w stronę drzwi.
-Suń się dziecko.- powiedziała do Todda, przepychając go na bok i podchodząc do mnie. -Dziękuje ci Sal, dobre dziecko z ciebie...- wyszeptała mi do ucha mnie przytulając.
-A ty Larry...- powiedziała podnosząc się z mojego ramienia i przechodząc na Johnsona -Dziękuje tobie... Wam dziękuje...- powiedziała również go przytulając.
Po tych dosyć dziwnych, a raczej niecodziennych podziękowaniach, krótko się pożegnaliśmy i zaczęliśmy iść w stronę mojego domu.
-Napewno mogę?- spytał Larry.
-Inaczej bym cie nie zapraszał.- odpowiedziałem karcąc się w duchu, bo mimo wszystko wiedziałem, iż nie mogę przyprowadzać nikogo bez niczyjej wiedzy, a tym bardziej na noc.
-Narwaniec.- zaśmiał się ukazując szereg białych zębów, poprawiając przy tym włosy. Muszę przyznać - mam przystojnego przyjaciela.
Droga do mojego domu minęła nam raczej w pokojowej i miłej atmosferze, zostawiliśmy za sobą tylko kilka petów i krzywych uśmiechów na twarzach mijanych przez nas staruszek.
Wiatr tego dnia był momentami wyjątkowo denerwujący. Kosmyki moich zniszczonych niebieskich włosów co chwila lądowały w moich oczach, a Larry zdawał się mieć podobny problem co ja, bo dzisiaj również postanowił nie wiązać w żaden sposób swoich długich brązowych włosów.
Do tej pory się zastanawiałem jak to możliwe, że jego włosy były tak cholernie lśniące i zdrowe mimo tego, że nie używał żadnej pieprzonej odżywki. Nic, zupełnie nic oprócz taniego szamponu i kontaktu ze szczotką.
Włosy Johnsona były rozwiewane we wszystkie strony, że aż sam zacząłem się denerwować na ten cholerny wiatr. Lubiłem na nie patrzeć, może to zabrzmi trochę głupio i będzie trochę chore, ale uspokojały mnie. Były mięknie, a ich tafla zawsze mnie hipnotyzowała.
Szlem tak przed siebie, wpatrując się w brązowe kosmyki i nawet nie zauważyłem, że dotarliśmy już pod mój dom. Larry nerwowo się rozglądał, jakby szukając w pobliżu jakiejś drogi ucieczki. Zaśmiałem się cicho pod nosem i zanim zdążył zareagować, chwyciłem go za dłoń i pociągnąłem w stronę głównych drzwi.
Nie będę skradał się do własnego domu, chociaż muszę przyznać że i tak kilka razy to już robiłem. Otworzyłem drzwi, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków z wnętrza domu. Łatwo zlokalizowałem moją matkę krzątająca się w garderobie i ojca w gabinecie, który swoim kaszlem potrafiłby wybudzić trupa.
Jak na złość, akurat dzisiaj oboje postanowili być w domu. Popatrzyłem na Larrego, posyłając mu porozumiewawczy uśmiech, ten jednak chyba nie zrozumiał, bo tylko tępo spojrzał się na nasze splecione dalej dłonie.
Zwróciłem swoje spojrzenie na drewniane schody i niemal sekundę potem rozpocząłem całkiem szybki bieg, oczywiście ciągnąc za sobą wyższego, który przez swoje długie nogi prawie zabił się na pierwszych stopniach. Gdy jakbyś cudem żywi dotarliśmy na górę, dokładniej mówiąc do mojego pokoju oboje wybuchlismy cichym śmiechem, tak jakby ten bieg wystarczająco nie zwrócił uwagi moich starych. Nie przemyślałem tego.
Smialismy się do tego momentu, w którym nie usłyszałem dźwięku czyś butów uderzających o stopnie. Dalej rozbawiony ale trochę przestraszony, spojrzałem na Larrego, który wyglądał jakby właśnie umierał.
Jego brązowe oczy w panice rozglądały się na boki, próbując jakoś odnaleźć się w sytuacji.
-Szafa.-wyszeptalem, spoglądając na niego z rozkazem w oczach -Właź do szafy Johnson.-
-Żartujesz sobie ze mnie? - odparł cicho, ale w jego głosie było ewidentne zestresoeanie i irytacja. -Co ja jestem, twoim kochankiem czy co?-
-Dla mojego starego to możesz być nawet świętym Mikołajem, a i tak nie będzie zadowolony z twojej obecności.- odparłem, popychając go delikatnie w stronę dużej przesuwanej szafy.
Brązowo włosy z rozdrażnionym uśmiechem w końcu się schował, szepcząc jeszcze jakies wyzwiska pod nosem. Ja sam w miarę ogarnąlem moje ubrania, żeby wyglądały na trochę mniej pogniecione niż w rzeczywistości były i z wyczekiwaniem spoglądałem w stronę drzwi. Tsk jak się spodziewałem, po chwili rozbrzmiało gluche pukanie.
-Proszę.- odparłem głośno, poprawiając jako tako swoją szopę na głowie i niemrawo spoglądając w stronę lustra stwierdziłem, że i tak wyglądam jakbym przeszedł tornado.
Do mojego pokoju wszedł ojciec, nawet nie spoglądając wprost na mnie. Przetasował wzrokiem całe pomieszczenie w zupełnej ciszy, jedynie chrząkając co jakieś pół minuty. Stałem dzielenie i czekałem aż wreszcie sobie pójdzie, modląc się żeby larry jak to larry zaraz nie wybuchł jakimś śmiechem albo salwą przekleństw.
Ojciec zamknął za sobą drzwi, a kiedy miałem już pewność, że jest na dole podszedłem do szafy, przesuwając jej drzwiczki. Johnosn siedział po turecku na ziemi, bezceremonialnie przeglądając moje rzeczy. Przynajmniej już wiedziałem, dlaczego był stosunkowo cicho.
-Mógłbym zamieszkać w tej jebanej szafie.-oświadczył, podnosząc jakiś materiał z ziemi i podniósł się do pozycji stojącej -Jest w niej więcej miejsca niż w moim pokoju.-
Larry trzymał w dłoniach różowy krótki sweterek zapinany na guziki, przyglądając mu się uważnie. Po chwili jego usta wygięły się w szerokim uśmiechu.
-Nigdy cie w tym nie widziałem.- stwierdził, przenosząc swoje ciekawskie spojrzenie na mnie. Wręcz czulem jak jego wzrok wypala dziurę w okolicach mojego brzucha -A szkoda.-
Finalnie skończyłem siedząc w za małym różowym cholernym swetrze odsłaniającym kawałek mojego brzucha, na obramowaniu okna dachowego. Teoretycznie to część mojego tyłka siedziaka na dachu, a za to Larry nie bawił się w żadne środki ostrożności. Zwyczajnie wlazł na dach. Całkiem stromy.
Obserwowałem jak popiół z papierosa powolnie zsuwa się z czarnej dachówki, pozostawiając za sobą szarawy ślad. Kilka nie zdmuchniętych przez wiatr petów leżało zaklinowanych pomiędzy dachówkami w towarzystwie zabłąkanych liści.
Westchnalem, strzepując nadmiar popiołu ze szluga i chwyciłem Larrego za rękaw jego brązowej bluzy. Co ja co, ale nie chciałem by zsunął się z tego dachu jak ten głupi popiół. Teraz jeżeli rzeczywiście by spadł, to ja spadłbym razem z nim. Chociaż w takim momencie jak ten, kiedy byliśmy tylko sami, a wokoło nas było ciemne niebo z kilkoma gwiazdami, wydawało mi się że byłbym całkiem zadowolony jeśli rzeczywiście by się to wydarzyło.
Wydawało mi się to całkiem klimatyczne, może mógłbym napisać na tej bazie jakieś opowiadanie na polski czy coś. Któtko się zaśmiałem, na nowo zaciągając się trującym dymem. Papieros powoli sięgał filtra, więc już niepwenie rozglądałem się za moją paczką szlugów, by sięgnąć po kolejnego. Zdecydowanie wypaliłem ich dzisiaj za dużo.
CZYTASZ
Cigarettes || Sally x Larry
RandomMiasto Edmond w wietrznym stanie Oklahoma od zawsze rządziło się swoimi prawami i kuriozalnymi zasadami. Większość uczniów uczęszczających do placówki nazwanej "Oklahoma Christian High School", szerzej znaną pod potoczną nazwą "Katol" miało wiele ok...