Po wczorajszym wydarzeniu nie mogłem całą noc zasnąć. Miałem chłopaka. Cholernego chłopaka, którym jest Johnson. Z jednej strony cieszyłem się jak dziecko, że mogę teraz w każdy sposób obdarzać tego wysokiego bruneta, a z drugiej strony martwiłem się co inni pomyślą. W szczególności moja rodzina, a najbardziej mój ojciec. On od zawsze nie cierpiał Larrego, mimo wiecznych kłótni i moich przegadywań, że to dobry chłopak. Do niego nic nie dochodziło i tylko bardziej myślał i twierdził, że cala rodzina Larrego to jakaś bliżej nieokreślona patologia.
No może w typowej rodzinie stary nie bije swojego syna za dosłownie wszystko, ale Larry był dobry mimo wszystko. On zdecydowanie nie był przykładem tak popularnego zwrotu teraz „abused becomes abuser". On zawsze myślał o wszystkich i jak każdemu pomóc mimo tego, że wiele razy jego pomoc nie była w stanie zrekompensować wszystkiego. Ale zawsze coś robił. Myślał dobrze i optymistycznie o wszystkich, pilnował każdej głupiej kłótni, żeby szybko się pogodzić.
Szczerze to nie pamiętam, kiedy Larry chociaż raz powiedział coś złego na kogoś i naprawdę miał to na myśli. Bo wiadomo, że w dużych emocjach mówi się wiele głupich i nieprzemyślanych rzeczy.
Pierwszy raz od dawna przy Johnsonie poczułem prawdziwą radość. Nie z pieniędzy, nie z żadnych dóbr materialnych, tylko z samej relacji i bliskości bruneta. Czułem się trochę jak dziecko, kiedy na święta dostaje wymarzoną zabawkę. Ja dostałem Larrego i byłem za to niesamowicie wdzięczny wszechświatu i czemukolwiek w niebie co sprawiło, że teraz jesteśmy razem.
Po tych krótszych czy też dłuższych przemyśleniach chwyciłem za telefon, by zadzwonić do Todda. Miałem już wczoraj odwiedzić tego rudzielca i popytać się jak się czuje i czy potrzebuje z czymś pomocy, ale jednak mój plan nie wypalił, bo wydarzyło się wiele innych rzeczy.
Kiedy próbowałem włączyć telefon - ten wcale się nie włączał. Cały czarny ekran w którym się lekko odbijała moja facjata i niebieska grzywka.
Rzuciłem z powrotem na łóżko telefon i wybiegłem z pokoju po schodach na dół. Jak zwykle na dole moi rodzice sobie urzędowali. Wyglądali na dosyć przybitych i zmartwionych.
-Cześć.- powiedziałem krótko i poszedłem do kuchni, by nalać sobie wody.
Moja matka wyglądała jakby zobaczyła ducha, a mój ojciec ją lekko pieścił po ramieniu. Oboje byli chyba zestresowani czymś. Zwłaszcza matka - ona wyglądała jakby miała zemdleć.
-Sal, musimy pogadać.- powiedział ojciec drapiąc się nerwowo po karku.
-Nie teraz, idę odwiedzić Todda, a później Larrego, pogadamy wieczorem.- powiedziałem i ruszyłem szybkim krokiem do przedpokoju, w którym ubrałem buty i wyszedłem na dwór.
Nie powiem - zachowanie moich rodziców dziś było nie tyle co intrygujące, co niepokojące. Nigdy się tak nie zachowywali. Jednak zdawałem sobie sprawę, że nie ważne co to było to ta rozmowa trwałaby za długo. A ja musiałem załatwić dziś dużo ważnych spraw, które też będą trwały trochę czasu.
Idąc ulicą ciągle się łapałem na tym, że moje ręce zaglądały do kieszeni w poszukiwaniach telefonu. Zdecydowanie to już jest uzależnienie. Nie tyle co go jakoś mega dużo używam, ale bez niego jak bez ręki się czułem trochę.
Mimo wszystko dalej ruszałem się pewnym krokiem, przez małe uliczki, które były charakterystyczne dla blokowiska w którym mieszkała rodzina Morrisonów i Johnsona.
Pogoda dziś nie sprzyjała, zachmurzone niebo i głupi wiatr, który jeszcze bardziej czochrał mi włosy, które już wyglądały od samego rana źle. Mimo wszystko mój humor był naprawdę dobry. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jak pewnie będę wychodził od chłopaków to się rozleje i będzie istna ulewa, ale mimo to dalej nie zdawałem się tym martwić idąc w luźnym swetrze bez kaptura.
CZYTASZ
Cigarettes || Sally x Larry
RandomMiasto Edmond w wietrznym stanie Oklahoma od zawsze rządziło się swoimi prawami i kuriozalnymi zasadami. Większość uczniów uczęszczających do placówki nazwanej "Oklahoma Christian High School", szerzej znaną pod potoczną nazwą "Katol" miało wiele ok...