Rozdział 50, Leczenie...

85 15 0
                                    


Złodziejaszek gorliwie pokiwał głową, a po jego oczach było widać, że właściwie pożegnał się już z tym światem. Mimowolnie uśmiechnęłam się i potargałam mu grzywkę. Nim zdążył się oburzyć, rzuciłam mu sakiewkę z monetami.

- Trzymaj! Pozostałe dostaniesz, kiedy stąd wyjdziemy – powiedziałam i odwróciłam się do pozornie gładkiej ściany. Dotknęłam ukrytego panelu i ten ukazał mi zwykłą klawiaturę cyfrową. Guziczki były metalowe, a cyfry podświetlane na zielono, co słabo było widać przy niebieskim świetle zabijającym bakterie i drobnoustroje. Wstukałam kod i panel drzwiowy z sykiem odjechał na bok.

- Poczekaj tu – przykazałam chłopakowi i weszłam do środka. Drzwi z sykiem zamknęły się za mną.

Baza od wewnątrz wyglądała jak pokład jakiegoś statku kosmicznego z si-fi. Wszystko było z metalu polakierowanego na matową biel, plastiku i gumy. Było tu też dość ciasno, ale i funkcjonalnie. Szafki w ścianie, gdzie znajdowała się apteczka, były dokładnie tam, gdzie powinny być zgodnie z wspomnieniami Arija/ Hura. Uważnie przejrzałam zawartość i zabrałam: flakon uniwersalnego antidotum, białkowy klej do zasklepiania ran, listek kompleksu witaminowego i pudełeczko stymulatora. Z ulotki na pudełku, był to miks adrenaliny, teiny, kofeiny, tauryny... aż dziw, że serce po takiej pigułce, nie gra marszu pogrzebowego. Po upychałam medykamenty po kieszeniach i położyłam wszystko pozostałe na miejsce.

Wróciłam do śluzy i znalazłam tam bladego i zdenerwowanego złodzieja, który praktycznie trząsł się ze strachu.

- Co jest? – zapytałam szeptem i zaraz otrzymałam odpowiedź: ktoś czymś stukał i szurał za ścianą.

Uaktywniłam magiczną wizję i spojrzałam przez cienką ściankę. Pod ścianami stały beczki piwa i wina i teraz dwójka ludzi próbowała wciągnąć jedną z nich po stromych schodkach. Wszystko było zamazane, ale i rozpoznawalne.

- Nie bój się – powiedziałam cicho – Tylko po alkohol przyszli.

Czekaliśmy cierpliwie.

Kiedy w końcu mogliśmy wyjść, musiałam trzymać chłopaka za rękę, żeby nie zerwał się do biegu i nie zaczął robić hałasu i przyciągać uwagi osób postronnych.

Na ulicy padał deszcz. Ha, padał! To nie było właściwe określenie!

To było urwanie chmury, gdzie krople spadały gęsto, spowijając wszystko szarawą, wodną kurtyną.

"Dziękuję!" – zwróciłam się z wdzięcznością do bogów. Maczali w tym palce czy nie, na pewno miło im będzie otrzymać podziękowania.

Potruchtaliśmy przez deszcz, w chlupoczącym błocie i skręciliśmy w alejkę, gdzie czekał Velyth, już dość mocno przemoczony. Ciemny, w czarnym płaszczu z kapturem skrywającym twarz w mroku, bardzo przypominał śmierć. Brakowało mu tylko groźnie połyskującej w świetle błyskawic kosy.

Niebo przez chwilę zostało przecięte jasną linią błyskawicy i zrobiło się jasno, jak w dzień. Huk gromu przetoczył się nad naszymi głowami sekundę później.

Złodziej trząsł się już zauważalnie, wpatrując się w złowieszczą sylwetkę Velyth. Cofnął się o krok i wpadł na mnie plecami. I zamarł. Jego strach był wyraźnie odczuwalny, zimny i lepki. Należało szybko coś zrobić, żeby nie wpadł w panikę. Zwierzę zapędzone w kozi róg, staje się podwójnie niebezpieczne. Tylko ja nie wiedziałam za bardzo co robić. Spróbowałam więc zrobić to samo co wcześniej. Położyłam mu ręce na ramionach i zaczęłam wplatać swoje nici w jego sieć.

- Mały, jak ty zamierzasz pracować w przyszłości z takimi delikatnymi nerwami? – nachyliłam się do jego ucha – I przestań wyobrażać sobie wszelkie okropności. Wystarczy trzymać język za zębami. I być może jeszcze kiedyś zwrócę się po usługi.

Elf...ka?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz