Rozdział XVI - 10 stycznia 1980

238 28 0
                                    


Nie miałam w sobie siły na kolejne spotkanie. Nie mam nawet pojęcia, czy jestem mile widziana. Wtedy, w mojej teraźniejszości, Snape był na początku zdystansowany, był gburowaty tak jak to tylko on potrafi być. POTRAFIŁ. Bywał przykry, cyniczny i pełen gorzkiego, czarnego humoru.

Bywał uszczypliwy.

Ale w jakiś sposób czułam, że mam w nim wsparcie i ochronę. Czułam, że jest człowiekiem, który nie odtrąci mnie bez względu na to, z czym do niego przyjdę.

A tu? Mam chłopaka. Chłopca. Niedojrzałego gałgana, bałaganiarza i nałogowca-troglodytę.

Ron przy nim to cholerny profesor savoir-vivre'u.

Tylko Rona tu nie ma. Jeszcze nawet się nie urodził. Tak jak Harry. Ale niedługo wszystko się wydarzy: Snape podsłucha rozmowę w barze, doniesie o wszystkim Voldemortowi i sprawy potoczą się swoim własnym tokiem. Może lepiej, żebym unikała kontaktu z nim aż do momentu rozmowy Dumbledore'a z Sybillą. Żeby nie zmienić niczego w jego postawie wobec świata.

Muszę odwiedzić Hogwart i dowiedzieć się, kiedy dyrektor spotyka się z Trelawney. Powiem, co udało mi się zrobić.

Może.

Jeśli tylko ulewa przestanie być aż tak uciążliwa.





21:32.

W Hogwarcie o tej porze zawsze było cicho ‒ nawet za ich czasów nikt nie szwendał się zbytnio po korytarzach w razie zabłądzenia, nie chcąc zarobić weekendowego szlabanu; jednak teraz cisza zdawała się jeszcze głębsza: głucha jak przesadnie napięta struna gitary, gotowa w każdej chwili pęknąć.

Hermiona zadrżała w ponurej pustce zamku, bo nagle zdała sobie sprawę, że tych smutnych, pełnych grozy czasach nawet portrety milkły po zmroku. Idąc schodami na piętro mijała ich czujne, zaalarmowane nieznajomą twarzą oblicza i słyszała jak szepczą za jej plecami; gdy się odwracała, często zdarzało jej się natrafiać na puste już ramy: ich mieszkaniec wyemigrował do dalszych połaci szkoły, by ostrzec pozostałych.

Zupełnie jakby spodziewano się odwiedzin Czarnego Pana ‒ w jej głowie rozległ się sarkastyczny głos Mistrza Eliksirów.

Uśmiechnęła się do siebie, do swoich myśli, ale zaraz lodowaty kolec przeszył jej serce.

Nie miałaś nawet tyle odwagi, by spojrzeć mu przed śmiercią w oczy, by spełnić jego ostatnie życzenie... Czy cię kochał? ‒ Nie miała na to odpowiedzi.

Może by mógł, gdyby chciał.... W jego notatniku nie było nic, co mogłoby jej pomóc.

Nie zostawił jej przecież po sobie nic, poza kilkoma nic nie znaczącymi notkami, kilkoma słowami zawieszonymi w czasoprzestrzeni.

Czy tylko tyle po nas zostaje? ‒ zastanawiała się. ‒ Słowa? I to te, które zdecydujemy się zapisać? Tylko to nie ulega zniekształceniu: zdjęcia i napisy. Reszta podlega zniszczeniu, wypaczeniom ludzkich umysłów.

Przymknęła oczy, może chcąc dostrzec pod nimi jego twarz, ale było tam jedynie jej nietrwałe, falujące odbicie, niedoskonałe jak jej pamięć. Ile szczegółów już się rozmyło? Ile zostało zmienionych lub zyskało nowe znaczenie?

Wreszcie stanęła przed gabinetem dyrektora.

McGonagall już tam na nią czekała. Czyli sowa dotarła. Dobrze.

Ślady słów zostawione w czasieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz