Rozdział VI - 2 maja 1998

269 38 2
                                    

Piszę to wcześnie rano. Nie wiem właściwie, po co. Chyba próbuję pozbyć się tego cholernego drżenia rąk. Będzie dobrze, prawda? Musi być...



Jedynym, co zapamiętała z tamtego dnia, zanim przybyli do Wrzeszczącej Chaty, był wszechobecny, morderczy chaos.

Pośpiech i brak organizacji, który zaskoczył ją nie mniej niż bitwa.

Nie mniej niż nagły koniec wszystkiego.

To przecież trwało latami, a jednak nadal nadejście momentu rozstrzygnięcia, zbiło ją z pantałyku. Jakby cały czas naiwnie sądziła, że można to załatwić delikatnie, bez rozlewu krwi, ominąć rzeź, która, co oczywiste, okazała się nieunikniona...

Nagle zginął Voldemort. I stało się to tak niespodziewanie, tak gwałtownie, jakby cała bitwa nie zmierzała waśnie ku temu. Dla niej jednak cały ten dzień wyglądał zupełnie inaczej: w jednej chwili weszła do zamku, w następnej wstrząs oznajmił im koniec Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać...

Aberforth... Hogwart... Nieoczekiwane wsparcie ze strony przyjaciół... Snape jednak postanowił im pomóc... Bieg, pośpiech, kurz... Szaleństwo... I śmierć. Bardzo dużo śmierci.

***

Widziała, czuła jego wzrok, wbijający się w jej twarz, ale nie mogła już patrzyć. Błagalna nuta w jego spojrzeniu rozbiła ja zupełnie. Zniszczyła. Hermiona odwróciła oczy, cała się odwróciła, by nie zobaczył jak trzęsie się jej broda, jak po policzkach ciekną łzy, które przecież nie powinny się pojawić.

To był tylko krótki romans...

Tylko kilka słów napisanych w pamiętniku.

To nie był nawet związek.

Nie mieli domu, dzieci i psa.

Dlaczego więc płakała?

‒ H-hermiono?

Otarła szybko oczy wierzchem dłoni, pociągnęła nosem i mrugała zawzięcie, wciąż mając naiwną nadzieję, że uda jej się zamaskować bijący od niej ból.

‒ Hermiono?

Słońce tak ostro dziś świeciło... Tak ostro... Resztki łez szkliły się na jej rzęsach, gdy mrużyła powieki pod wpływem rażących promieni.

‒ Harry?

Poczuła na swoim ramieniu delikatny uścisk jego palców.

‒ To był on, prawda?

Głos chłopaka był bezbarwny, a jednak nie mogła powiedzieć, by był pozbawiony uczuć. Zdawał się sztucznie zniekształcony... To jej dzwoniło teraz w uszach. Oddychała szybko. Krew pulsowała w głowie jak szalona, serce to waliło, to zdawało się całkiem milknąć.

Nie odpowiedziała. Kolejne łzy pociekły budząc w niej irracjonalną złość, wściekłość prawie.

Wyrwała się i odeszła.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk kapiącej wody, który odbijał się echem od ścian zamku. Kap-kap.

‒ Kazał nam zwołać Gwardię Dumbledore'a ‒ rozmarzony głos sprawił, że Hermiona podskoczyła.

‒ Na Merlina, Luna, ale mnie wystraszyłaś...

Patrzyła teraz prosto w duże, księżycowe oczy Krukonki. Dziewczyna uśmiechała się nieprzytomnie.

‒ Kto? ‒ zapytała Hermiona, która w tym momencie nie potrafiła zbyt dobrze łączyć faktów. Wciąż była w szoku.

‒ Snape ‒ wyjaśniła Luna. ‒ Przyszedł do Ginny i do Neville'a a potem oni przyszli po mnie... Zanim rozpętało się piekło. Wciąż zastanawiam się, kto zdradził...

‒ Nikt ‒ odpowiedziała ponuro Hermiona. ‒ Dopadli Aberfortha.

Zdała sobie sprawę że plecy i pośladki ma całkowicie przemarznięte: siedział na podłodze, oparta o kamienny mur.

Wbiła wzrok w kolana.

Kap-kap.

Przecież wcale nie padało.

‒ Podobno nie żyje...

‒ Kto?

‒ Snape...

Cholernie dobrze o tym wiedziała. Przecież patrzyła jak...

Nie. Po prostu wyszła. Jak ostatni tchórz.

Pociągnęła nosem. Nie chciała już płakać. Nie tu...

‒ Zostaw mnie Luna, proszę, ja...

‒ Przykro mi Hermiono, naprawdę... Uważaj, żebyś nie zwabiła Gnębiwtrysków. Kilka się tu przed chwilą kręciło...

Co? Dlaczego...

Odwróciła się w stronę koleżanki, chciała zapytać, co takiego miała na myśli. Dlaczego było jej przykro? Czy wiedziała?

Kap - kap.

Wstała. Z trudem.

Chyba któryś z wybuchów uszkodził instalację.

Gdy szła przez Błonia, na których zebrała się większość tych, którzy nie tylko przeżyli bitwę, ale tez nie odnieśli poważnych i trwałych ran, Hermiona miała wrażenie, że wszyscy wokół patrzą się na nią, a nich spojrzenia, ich cholerne spojrzenia mówią: wiemy, wszystko już wiemy....

Hermiona zatrzymała się dopiero w lesie.

Dopiero między drzewami zaczęła spazmatycznie oddychać i płakać. Krztusząc się własnym oddechem, powoli opadła na ziemię.

Kiedy z trudem wcisnęła dłoń do kieszeni jeansów, chyba w poszukiwaniu chusteczki, coś w niej zaszeleściło.

Pergamin.

Od razu dotarło do niej, co to jest. Od razu zrozumiała.

Wbrew sobie, wbrew logice, wyciągnęła pogięty niemożliwie kawałek i rozprostowała go na kolanie.


Już tu są. Zabieraj Pottera i uciekaj.

S.


Kilka suchych słów. A jednak ta końcówka, ostatnie słowo, uderzyło ją teraz. Uciekaj...

Jakby podświadomie chciał, żeby to ona się ratowała...

Ślady słów zostawione w czasieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz