VIII

1K 55 27
                                    

Czułam, że coś było nie tak, a jeszcze się nigdy nie zdarzyło, żeby intuicja mnie zawiodła. Przy tym ta niepewność; niepewność dziwnej sytuacji. Ta niepewność mnie powoli zabijała. W moim sercu zagnieździło się tysiąc strzał, ale żadna nie pochodziła od Amora. Ognisty ból mnie przeszywał i nie czułam nic więcej. Baldo wyraźnie coś przede mną ukrywał.

Nie mogłam znieść myśli, że Baldo miał jakąś tajemnicę. Bo na pewno jakąś miał. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten cudowny facet mógł się okazać takim samym durniem jak wszyscy. Myślałam, że wreszcie trafiłam na ideał, a to zwykły palant. Niczym się nie różnił od Ramireza. Dlaczego znów pomyślałam o Ramirezie?! Ugh! Kolejny debil. W sumie, czego innego się spodziewać po mężczyznach?

Była jeszcze Aurelia; ta lub inna. Nieważne. Każdą Aurelię, jaka napatoczyłaby mi się przed oczy, zrzuciłabym z mostu. Albo wpuściłabym do klatki z tygrysami. Albo wepchnęłabym pod pędzący pociąg. Albo opłaciłabym dla niej dożywotnie wakacje na biegunie południowym. Albo kazałabym kosmitom ją porwać. Albo wszystko naraz. Albo cokolwiek, byle się jej pozbyć.

Jeśli to ta sama, to wydłubię jej te umalowane ślepia i powykręcam te długie nogi. Baldo jest mój. Jeśli to inna, wystarczy wydłubać oczy. Odechce jej się szybkich numerów.

Znów miałam przed oczami Alberta z Borgią, w toalecie... Największy koszmar powrócił. Tego nie dało się odzobaczyć.

W sumie nie zaszkodzi też wydłubać oczu Ramirezowi. Niech ma, na co zasłużył. Hm, a na co zasłużył Baldo?

W oczach miałam taką samą pianę, jaka bieliła się w wiadrze. Dopiero po przetarciu dziesiąty raz szyby można było zobaczyć ładny widok zza okna. Manhattan. Miejsce ze snu, ale dla mnie raczej był to zły sen. Już nie wiedziałam, kim jestem i kim są inni, a zwłaszcza, kim jest Baldo. Nie pozostawało mi nic poza czekaniem na odpowiedź.

Było pięknie, było tak pięknie... On zdołał zrobić coś, czego nie potrafił nikt. Poruszył moje serce do głębi. Dotykał tam, gdzie tego potrzebowałam. Zamykałam oczy, ale nie bałam się wcale. Pochłaniał mnie całą do głębi, do cna. On to potrafił. To był raj. To był mój wymarzony świat. Tego potrzebowałam. Był tak blisko, jak nikt.

Było pięknie, było tak pięknie... ale się skończyło.

Cholerna Aurelia. Kim ona w ogóle jest?

— Szybciej szoruj te okna, bo zostaniesz tu do rana — gorączkowała się Sophie.

— Już, no przecież myję! Co się tak denerwujesz?

— Chyba za coś ci tutaj płacą, nie? Chyba że zarabiasz inaczej.

Zarechotała, a ja wiedziałam, co znaczył ten śmiech.

— Nie martw się. Płacą mi tu za sprzątanie. Nie jestem Aurelią.

Wolałabym być krową zamkniętą w brudnej oborze niż być taką tępą małpą jak Borgia.

— Ta... na pewno. Dlatego Albert cię wezwał na dywanik? Wygodnie wam tam było?

Szczyt wszystkiego. Nawet Sophie wyobraża sobie nie wiadomo co. Niech się zajmie sobą!

— Wygodnie. Tylko drinków nie podali. — Odgryzłam się równie gładko.

Sophie zrobiła kwaśną minę, ale zaraz potem jej przeszło.

— Oho, idzie nasz książę.

Odwróciłam się, a tam Albert w nowym garniturze opędzał się od fanek z działu księgowego. Westchnęłam. W środku się we mnie zagotowało, że aż musiałam odłożyć gąbkę i oprzeć się o parapet.

Raz, dwa, trzy... Ok.

Minęło kilka chwil. Już miałam wrócić do pracy, kiedy zadzwonił mój telefon. Nieznany numer. Zaintrygowana wcisnęłam zielony przycisk.

— Halo?

— Layla, laleczko.

Baldo...

— To ja. Słucham — powiedziałam z zalotną intonacją. Dlaczego? Nie wiem. Nagle zeszła ze mnie cała wściekłość na niego.

— Layla, chcę cię dziś zobaczyć.

— Wiesz, gdzie mnie szukać.

Po raz kolejny zmiękły mi nogi i zapomniałam, że w drugiej dłoni trzymałam płyn do szyb. Wypuściłam go z rąk. Rozległ się trzask plastikowego pojemnika i szum szarych pomyj. Schyliłam się, by je podnieść i wtedy właśnie to zauważyłam.

Nie! Nie wierzę! To nie może być prawda! Cholera!

Po drugiej stronie korytarza stał Albert. Bokiem. Sam. Bez fanek. Nie, nie był sam, z telefonem...

— Przyjdę po ciebie, laleczko. Czekaj na mnie — Był daleko, ale zdołałam wyczytać z jego ust dokładnie te same wyrazy, które z lekkim opóźnieniem słyszałam w słuchawce. Nie widział mnie.

To jakiś koszmar! Nie, to się dzieje naprawdę! Ale jakim cudem?! Czy możliwe, że...?

Rozłączyłam się. Tylko tyle mogłam zrobić. Nagle głowa zaczęła mnie boleć tak mocno, że musiałam usiąść na podłodze. Sophie nigdzie nie było. Zawsze, kiedy jej potrzebowałam, to sobie gdzieś znikała: a to na papierosy, a to do toalety, a to jeszcze gdzie indziej. A mnie się właśnie zawalił świat!

Więc Baldo nie istnieje. Istnieje tylko ten przeklęty Albert Ramirez. Cholera jasna! Jaka byłam głupia!

Ale jak to możliwe?! Jak to się stało, że cudowny Baldo, to tak naprawdę kretyn Albert? Jakim cudem nie rozpoznałam w moim ukochanym mojego największego wroga? Przecież musiałam coś czuć, coś widzieć... No i słyszeć! Dlaczego nie skojarzyłam tej postawy, tego głosu? Czy byłam aż tak ślepa i głucha, żeby tego nie zauważyć?!

No tak, miłość jest ślepa, ale żeby aż tak?!

Głupia byłam! Zachwycałam się moim bohaterem, a okazał się pospolitą świnią i to jeszcze moim szefem. Ale wciąż nie rozumiałam, jak do tego doszło. Co właściwie działo się ze mną przez te ostatnie dni, że zachowywałam się, jakbym miała klapki na oczach? Przecież musiałam coś zauważyć, coś widzieć!

Teraz wreszcie zaczęło się coś wyjaśniać. Aurelia też była jedna — tępa małpa! No i jego twarz... Tamtej nocy nie widziałam jej za dobrze, bo było ciemno, a potem... potem nosił maskę. Dziwne, że nie rozpoznałam tego głosu, ale... może specjalnie się ukrywał? Może grał, bawił się ze mną? To wszystko było zbyt dziwne!

Była jeszcze jedna rzecz. Jakim cudem on mnie nie poznał?! Czy peruka i makijaż mają tak wielka moc? Czy żył z taką samą niewiedzą, że spędza noce ze sprzątaczką? A może o wszystkim wiedział i tylko bawił się mną? I jak?! Jakim cudem mogłam sie zakochać w facecie, który nie istniał, a który był tą samą osobą, której wprost nienawidziłam?

Nie, to wszystko się nie dzieje!

Czułam, jak ból przeszywa mi wszystkie wnętrzności. Ostatkami sił zabrałam z góry sprzęt i powłóczyłam się na dół. Nic by się nie stało, gdybym raz w życiu wyrwała się wcześniej z pracy. I wzięła na drugi dzień wolne.

To było dla mnie za dużo. Byłam pewna, że nie dałabym rady spojrzeć nikomu w oczy następnego dnia. Potrzebowałam wolnego od pracy i od Bal... znaczy Alberta.

Ochroniarz znowu patrzył na mnie jak na zdobycz. Nawet mną to nie wzruszyło. Czułam się tak źle, że i stado głodnych lwów nie zwróciłoby mojej uwagi. Miałam ochotę płakać jak bóbr, ale nie mogłam pokazać ludziom mojej słabości. Musiałam być silna, nawet jeżeli wszystko się we mnie topiło.

Ledwie udało mi się wrócić do domu. Padłam na twarz i próbowałam zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Albert nigdy nie dorastał do pięt Balda, a co teraz, gdy już wiedziałam, że to ich wspólne pięty?



BABY, IT'S ME [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz