XXXVIII

477 19 7
                                    


Rano otworzyłam oczy przy nim w jego wielkim łóżku. Uciekłam stamtąd, nim zdążył się budzić. Sypialnia była wielka jak całe moje mieszkanie, pewnie jeszcze większa, ale czy to miało znaczenie?

W pospiechu porwałam odzież z poprzedniego dnia i zaraz zamknęłam się w łazience na klucz. Nie bardzo wiedziałam, co gdzie się znajduje i nie znałam francuskiego, żeby się zorientować, w stojących na designerskich szafkach kosmetykach, więc wlałam do wanny tylko to, co udało mi się poznać po etykiecie, konkretnie kozie mleko, podobno tak zdrowo.

Niepostrzeżenie zeszłam do bufetu tarasowego. W menu dnia oferowali omlet kawiorowy z krewetkami Jumbo Tiger w szparagach z sosem batatowo-topinamburowym, do tego cynamonowe brioche z kawałkami japońskiego melonu Yubari (od dawna marzyłam, żeby go spróbować!). Do tego jeszcze naleśniki z bananami oraz belgijską i szwajcarską czekoladą deserową. Przy tych cenach mogłam sobie tylko na to popatrzeć, ewentualnie najeść zapachem, jak normalny człowiek.

No trudno, trzeba z tym żyć. Idę. Im krócej będę ich oglądać, tym lepiej. W tył zwrot.

Wydostałam się z penthousa, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, którego w gigantycznym mieście zwykle nie ma za wiele. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to Central Park, miałam go przecież na wyciągnięcie ręki. Moje kroki skierowałam ku Strawberry Fields. Zawsze fascynowała mnie ta piękna mozaika. Wyglądała jak wielka tarcza albo coś jak zegar słoneczny, tylko bez wskazówki. Tego dnia pomnik był doprawdy cudownie przybrany różowymi i żółtymi kwiatami. Sama dorzuciłam kilka od siebie, bo po drodze przy stoisku kupiłam kilka róż o błękitnej barwie. Dlaczego błękitnej? Nie wiedziałam, po prostu mi się spodobały. To nietypowy kolor dla róż, powiedziałabym nawet, że wyjątkowy. Wyjątkowy jak róże wśród kwiatów... no i w sumie jak ja. Ha, nie! To akurat nieśmieszny żart. One przynajmniej zapach miały wyjątkowo słodki.

Ogólnie cała tutejsza przyroda, te drzewa, te aleje roztaczały przyjemny zapach, o wiele milszy, niż spaliny samochodów. Zawsze uwielbiałam długie korytarze drzewnych szpalerów, bo wyglądały jak bajkowe namioty. Najbardziej podobały mi się wtedy, gdy zwisały z nich soczyste klejnoty kwiatów jak perły. Albo... Dobra, nie. W każdym razie pod takimi baldachimami nigdy nie mogłam się powstrzymać.

Przypomniał mi się dzień, kiedy byłam tu pierwszy raz jako dziecko z ojcem. Bawiliśmy się w berka, potem położyliśmy się na trawie i oglądaliśmy chmury. Na końcu tata zabrał mnie na lody i watę cukrową. Tak, to było cholernie dawno temu.

Obejrzałam się za siebie, bo przez chwilę zdało mi się, że zobaczyłam Vivian. Prędko zorientowałam się, że to pomyłka. Tamta kobieta musiała być przynajmniej dziesięć lat starsza, a jedynie jej musztardowy sweter przypominał ten, którego często nosiła moja przyjaciółka.

Ach, Vivian, dlaczego nic mi nie powiedziałaś o dziecku? I dlaczego cię tu teraz nie ma? Mam nadzieję, że masz się lepiej niż ja.

Gdy już się zorientowałam, że wciąż byłam w Central Parku i wir wspomnień powoli odpuszczał, ruszyłam do Belvedere Castle. Ten piękny zamek jak z bajki zawsze wyzwalał we mnie pokłady pewności siebie, więc kroczyłam po nim z podniesioną głową, jakbym była jego właścicielką. Wcale mi by to nie przeszkadzało. Amerykańska flaga powiewała na wietrze zupełnie jak proporce w średniowiecznych twierdzach. Kiedy weszłam na galerię, zdawało mi się, że to właśnie ta powiewająca flaga wskazuje mojemu nieznanemu rycerzowi drogę do mnie. Spoglądałam w dal, w stronę Central Sun Tower w oczekiwaniu, aż mój prawdziwy książę się pokaże, ale go nie zauważyłam.

No cóż, oni po prostu nie istnieją. Żaden nie zasługune na to miano.

Posłałam dłonią pocałunek w eter, zupełnie bez celu, po czym zeszłam z wieży, choć bardzo niechętnie, bo widoki były po prostu nieziemskie. Wyobrażałam sobie, że gdybym ja była zamkniętą królewną w wieży, pewnie by mi to nie przeszkadzało, gdybym mogła co dzień oglądać takie cuda. Być może, nigdy nie byłam zamkniętą w wieży królewną, no chyba że liczyć sny, ale to chyba nie to.

Niedaleko był King Jagiello Monument. Podeszłam do niego i zrobiłam tam boskie zdjęcie, bo to w końcu największy pomnik w okolicy. Padało wtedy idealne światło. Król wyglądał w nim dostojnie, zwycięsko z tymi słynnymi mieczami. Koń też całkiem niezły, wsiadłabym na takiego. W ogóle, gdzie się przez te parę wieków podziały wszystkie mocne konie rycerskie? Mniejsza o to, rycerzy pozostało jeszcze mniej. Dalej przysiadłam na chwile przy Turtle Pond, żeby popodglądać żółwie czerwonolice i ptaki. Poczułam wreszcie cudowny spokój, lekkość, mimo że wokół było mnóstwo ludzi. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłam, jak ktoś na mnie patrzył, a czasem łypał przymilającym wzrokiem. Gorzej, kiedy to byli złodzieje.

Kiedy tak sobie odpoczywałam, nie wiedzieć skąd, naszła mnie dziwna refleksja.

Dlaczego faceci wolą blondynki?

Zawsze wiedziałam, że tak jest i zawsze mnie to fascynowało, czy może raczej uwierało jak kolec róży. Zresztą na każdym kroku się o tym przekonywałam. Kiedy byłam po prostu sobą, z moimi ciemnymi wiechciami na głowie, byłam tak jakby... niewidoczna. Nikogo nie obchodziłam, nikt się nawet nie odwrócił na ulicy. Byłam po prostu przeciętna. Kupiłam pierwszą z brzegu blond perukę do pracy w klubie, żeby nikt mnie nie poznał na ulicy, ale też w sumie po to, żeby poczuć się lepiej. W klubie nie byłam już niewidoczną Virginią, byłam boginią Laylą, którą chciał mieć co najmniej co drugi klient. A potem był Baldo...

Tak w sumie, kiedy udawałam przed kimkolwiek boską, gorącą blondynę w łóżku, była lepsza zabawa. Tak, ale to byly czasy pracy u Stevena, potem się wszystko porypało.

Więc czemu tak jest?

Na to pytanie nie potrafiłam sobie odpowiedzieć. Zdałam sobie sprawę, że czasy w klubie wcale nie były takim koszmarem, jak wtedy mi się wydawało. Tak naprawdę było mi wtwdy dużo lżej niż obecnie. Może i niewiele spałam, może i czasami ktoś był brutalny, a jednak chyba tęskniłam za tamtymi czasami. Było źle, ale później stawało się już tylko gorzej. I gdzie wylądowałam? Nigdzie. Nie znałam Alberta, nie pamiętałam o istnieniu Kirka... tak, zdecydowanie świat był wtedy piękniejszy.

Zjadłam coś na szybko, by później usiąść na ławce i czekać na cud. Miałam dziwne uczucie, że niedługo miało wydarzyć się coś ważnego. Coś, czego nie potrafiłam określić ani sobie wyobrazić. Coś, co mogło mnie albo ostatecznie zabić, albo uratować.

BABY, IT'S ME [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz