XIX

793 33 18
                                    

Wziął mnie w ramiona, pomimo moich protestów, po czym zaprowadził do swojego auta. Nie byle jakiego auta. Powiedział, że to jego zabawka, sportowa wersja Bugati Charon. Model w kolorze złotym. Pewnie droższy od całej ulicy, przy której mieszkałam. Wygląd tego samochodu z bliska zapierał dech w piersiach, tak samo jak jego właściciel.

Podeszłam bliżej, ale nie odważyłam się dotknąć tego cuda, bo jeszcze bym coś zepsuła. Światło odbijało się od blacharki, ale na szczęście nie oślepiało.

— Wsiadaj — zarządził Albert.

— Nie, muszę wracać do domu. Pracuję na drugi etat, zapomniałeś?

— Już tam nie pracujesz.

— Muszę z czegoś żyć.

— Już tam nie pracujesz. Nie wrócisz tam.

— Nie będziesz mi mówić, co mam robić.

— Wsiadaj i nie dyskutuj.

Cholera, co ja odwalam? Przecież ten facet jest bogaty, może wszystko.

— Dobra, wsiadam.

Delikatnie odsunęłam drzwi i włożyłam po kolei obie nogi i tyłek, żeby nic nie porysować i nie zepsuć, bo by mnie chyba zabił. I wcale bym się mu nie dziwiła.

— Jeździłaś kiedyś szybkim autem? — Widać było, że się jarał cacuszkiem.

— Jak szybkim?

— Trzysta pięćdziesiąt na godzinę.

— Co?! Chcesz mnie zabić? — Gdy to usłyszałam, serce prawie mi zamarło.

— Najwyżej zginiemy razem.

Odpalił to ustrojstwo, a w kilka sekund samochód odpalił prędkość odrzutową. Dziwne, że nie spowodowaliśmy żadnego wypadku. Dziwnym trafem przeżyłam. Znaczy... jeszcze nie zginęłam.

Podjechaliśmy pod złotą bramę z wysokich przęseł, a ona natychmiast się otworzyła. Na wprost ujrzałam największą i najbardziej niewiarygodną rezydencję w moim życiu. Gigantyczny pałac jak z bajki, o nie wiem ilu kondygnacjach i najróżniejszych połączonych skrzydłach oraz dobudówkach, bo nie dało się tego policzyć. Obejście wszystkiego dookoła zajęłoby co najmniej cały dzień, a i tak w tym czasie człowiek pięć razy straciłby rachubę. Wielkie okna, rzeźby, tarasy i imponujące schody. Obok drzewa liściaste i palmy w rzędach lub skwery, a w nich kwiaty. Za pałacem własny aquapark i pole do golfa, a dalej stajnie sportowe i prywatna winnica. Pod pałacem kilkupiętrowe garaże z kolekcją najdroższych samochodów i luksusowych jachtów. Można było zwariować z zachwytu.

Więc to oznacza "Albert Ramirez". Oznacza wszystko, czego można chcieć.

Wprowadził mnie za rękę paradnymi schodami, a ja poczułam się jak na czerwonym dywanie. Po tym wszystkim wreszcie spotkało mnie coś dobrego. Chciałam jedynie się tym cieszyć, bo nie wiadomo, jak długo to szczęście potrwa. Może już jutro się obudzę goła na ulicy, kto wie?

Gdybym nie wiedziała, że nie jesteśmy w Europie, tylko w United States of America, pomyślałabym, że to Wersal. Zastanawiałam się, jak to jest mieszkać w tak wielkim domu i się przy tym nie gubić. Niby prowadził mnie prostymi korytarzami, ale po dwóch minutach już nie wiedziałam, z której strony wyruszyliśmy. Nieważne, miałam jego.

Przez ostatnie parę godzin przeszłam z nienawiści do niego do czegoś bardzo dziwnego. Ratował mnie już tyle razy, może powinnam mu wybaczyć? Tylko co z Vivian? Nie! Nie ma mowy! Za Vivian!

To się dzieje zbyt szybko. Chyba nie nadążam za sobą samą.

W końcu zatrzymaliśmy się, a on rzekł:

— Chcesz zwiedzić moją sypialnię?

— Mam wyjście?

Zbliżył usta do mojej twarzy. Natychmiast uderzył mnie zapach drogiej wody kolońskiej. Szepnął:

— Od teraz będziesz tam królową.

Tak, królowa sypialni. Coś nowego.

Otworzył przede mną wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Pokój był ogromny, stosownie do wielkości domu. Pod oknami jak w galerii, wysokich na jakieś trzy i pół metra, od sufitu do podłogi, stał sprzęt do treningu. Na środku szerokie łóżko z baldachimem, takie, że z pięć osób mogłoby się na nim wyspać. W życiu nie widziałam niczego podobnego.

— Co to jest? — spytałam, wskazując na obraz wiszący na ścianie naprzeciw łóżka. Wyglądał na stary.

— To najdroższy obraz w tym domu. Oryginalna "La Fiorentina" pewnego bardzo słynnego malarza z Florencji. Ma ponad pięćset lat. Podoba ci się? — zapytał swoim nieziemskim, niskim głosem.

— Tak.

— To może kiedyś dam ci go w prezencie.

Cholera. Nie wierzę w to, co widzę i słyszę. To niemożliwe. To się nie mogło wydarzyć. Więc jakim cudem?...

Zaraz potem zrobiliśmy użytek z wielkiego łoża. Poczułam uderzenie wielkiego gorąca. Czułam na sobie każdy centymetr jego ciała. W jego wielkich ramionach mogłam zmieścić się cała. Jego dotyk koi moje nerwy. Byłam zlana potem i nie tylko. Wszystko, czego chciałam, miałam na wyciągnięcie ręki. Teraz chciałam tylko jego.

Czy mi odbiło? Tak, z pewnością. A Vivian?

Dopiero się ocknęłam.

— Nie wybaczyłam ci jeszcze.
— Tak ci się tylko wydaje.

***

Przez to wszystko nawet nie pomyślałam, że przecież będę musiała rano znów pójść do pracy. Nie mogłabym przecież przyjechać z nim, ktoś mógłby coś podejrzewać. A w następny dzień? A potem? Mogłabym wrócić do domu, ale w Budzie... No przecież nie dałoby się udawać, że nic się nie wydarzyło. Albert zauważył, że się martwiłam.

— Co jest? Nie podobało ci się? — Założył beztrosko ręce za głowę,

— Nie o to chodzi. Jak ja pójdę do pracy?

— Jakiej pracy? — udawał, że nie wiedział, o co chodzi. Zgrywał się.

— Jak myślisz? Do tej w firmie, która się nazywa Reyelica.

— A, ta. Olej to. Dzisiaj nic nie musisz.

— Twoja matka mnie wyleje.

— Nie, jeśli jej powiem, żeby cię zostawiła w spokoju.

— Oszalałeś?!

— Nie. Powiem jej, że potrzebujesz urlopu. Tydzień, może więcej. A może już tam nie wrócisz.

— I za co ja będę żyła?! Pomyślałeś o mnie?

— Ja ci dam wszystko, czego potrzebujesz.

— Kiedy twoja matka się dowie...

— Nie dowie się, przynajmniej na razie.

— A Aurelia?

— Pff, a ty znowu o niej?

— Obie mnie zabiją.

— Nie zabiją. Aurelia jest zawzięta, ale nie aż tak. Nie przejmuj się nimi. Obronię cię. Będziesz moja, kochanie.

Znów zapomniałam o całym świecie. Jedzenie służba wnosiła nam do pokoju. Łóżko huczało jeszcze przez dwa dni, ale w końcu Albert musiał się pokazać w firmie. Zostałam sama i mogłam trochę pozwiedzać. A było co oglądać.



BABY, IT'S ME [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz