XXVI

578 25 16
                                    

Chwilami wydawało mi się, że popełniłam błąd. To mój mózg tak wariował. Teraz, kiedy zaznałam trochę szczęścia, czułam się tu tysiąc razy gorzej, niż wcześniej. Już byłam taka trochę "nietutejsza", nienabyta, z innego świata. Posmakowałam trochę dobrego i życie poza cywilizacją zaczęło mnie przerażać, chociaż kiedyś było dla mnie normalne. Czułam się tak jakoś... obco.

Tutaj nie było niczego poza "nyndzą" i kolonią karaluchów. Aż cud, że nie wprowadzili się tu jeszcze bezdomni. Szyby brudne od gołębi, pusta lodówka i ciasnota. Sama garderoba w rezydencji Ramireza była większa niż całe moje lokum. Dobrze, że dał mi trochę pieniędzy na życie.

No i koniec Dizneylandu. Witaj zwyczajne życie. Witaj znienawidzona rzeczywistości.

Wkrótce jednak pojawiły się wątpliwości: może za bardzo się pospieszyłam? Może powinnam tam zostać? Ale przecież to była dobra decyzja, wkrótce i tak bym wróciła do tej dziury, być może już na zawsze.

Czyli dobrze zrobiłam. Trochę pocierpię, przypomnę sobie, jak to jest i mogę wrócić. Takie wakacje-szkoła przetrwania. Przecież bogacze wyruszają na wyprawy do dzikiej dżungli, no to ja mogę próbować przetrwać w dżungli miejskiej. Ot, taka rekreacja. Ale wracać akurat do niego?

No i przecież było inaczej, niż kiedyś: kiedyś nie mogłam zmienić mojego beznadziejnego życia, a teraz mogłam wrócić do Alberta, kiedy mi się podobało. Ale po co? Po co miałabym wracać do kogoś takiego, jak on? Po co?

Zamówiłam sobie najtańszego kebaba z dostawą do domu, a czekając, położyłam się na łóżku. Sufitowałam tak przez chwilę, myśląc, jak wielka przepaść była między nami. Wreszcie widziałam trzeźwo siebie i jego: Kopciuszek i jej książę, tyle że to była na jawie, a nie bajka. Nigdy nie wierzyłam, że to możliwe, a jednak. Jednak poznałam księcia, ale czy to wystarczy, żeby żyć długo i szczęśliwie? Nie byłam tego pewna. Coś z tyłu głowy podpowiadało mi, że nie, że coś się stanie prędzej czy później, że to nie koniec, że długo i szczęśliwie będzie musiało poczekać lub nigdy nie przyjdzie. Komuś, kto nie miał nic, trudno nagle uwierzyć, że będzie miał wszystko, to normalne.

Kebab w końcu otrzymałam, zjadłam w spokoju. Po chwili zaczęłam się rozpakowywać. Nie było tego dużo, bo zabrałam ze sobą tylko kilka rzeczy. Cały ten blichtr Piątej Alei i diamenty zostawiłam u Ramireza na dowód, że wrócę.

Wyjęłam wszystko na rozklekotane łóżko, po czym podeszłam do równie mizernej szafy. Próbowałam otworzyć jedne drzwi, ale strasznie skrzypiały. Próbowałam otworzyć drugie, ale wypadły z zawiasów. Najwyraźniej korniki albo inne żyjątka się już nią zajęły.

Cholera, tutaj nawet nie mam szafy. Cudownie.

Usiadłam bezczynnie na materacu, z którego już powoli przebijały sprężyny. Zajęłam się nic-nie-robieniem chyba na pół godziny, a potem wpadła mi do głowy nagła, zupełnie niespodziewana myśl:

A gdyby tak wrócić?

Nie! To najgorsze, co mogłabym teraz zrobić. Ale z drugiej strony, to przez niego straciłam pracę, potem drugą. Przez niego będzie mi się wiodło gorzej, niż dotychczas. Może chociaż pożyczkę by mi dał? Chyba coś mi się od niego należało.

Tak, pójdę po pieniądze! A jeśli mi nie da? A jeśli nie uda mi się go spłacić? Nieważne, znajdę nową pracę. Jakoś się uda. Ale... jeśli drań przyprowadził sobie jakąś inną idiotkę do rezydencji, na przykład tę małpę Aurelię? To tym bardziej muszę wracać, może go złapię na gorącym!

Tym razem się nawet nie pakowałam, bo i co miałabym zabierać? Podartą koszulę albo spodnie? Wybiegłam z mieszkania i nawet nie zamknęłam drzwi na klucz. Nie zależało mi na tej dziurze. Zresztą, kto chciałby ukraść rzeczy absolutnie bez wartości? Chyba tylko ktoś chory i nienormalny.

Biegłam co sił w nogach przez cały Harlem, ludzie się za mną oglądali. Zapewne wyglądałam, jak uciekająca panna młoda, tylko bez tej całej białej otoczki. W szkole byłam jedną z najlepszych biegaczek, ale niestety tylko na krótkich dystansach. Na długie nie nadawałam się wcale, a tu przede mną szmat drogi. Gdzieś w oddali przemknął mi facet strasznie podobny do mojego byłego, ale im bardziej się do niego zbliżałam, tym utwierdzałam się w przekonaniu, że to jednak nie Kirk. To był ktoś co najmniej dziesięć lat starszy. Uff, całe szczęście. Moja wyobraźnia płatała mi już figle.

Przez dłuższy czas w ogóle nie pamiętałam, że istnieje coś takiego, jak komunikacja publiczna. W końcu wsiadłam do jakiegoś autobusu, dalej do żółtej, nowojorskiej taksówki, a potem załapałam się na stopa za miasto, w stronę rezydencji Ramirezów. Sama nie wiedziałam dokładnie, gdzie się ona znajdowała, ale mój ruski kierowca Ilia i jego ruscy kumple przemytnicy, Iwan i Dymitr, wiedzieli doskonale. Podrzucili mnie do końca publicznej drogi, w zamian żądali napiwku w postaci mnie, ale jakoś zdołałam się wywinąć. Dalej sama biegłam już prosto do jego domu. Wtedy zaczęło padać.

Było już późno, spodziewałam się, że zobaczę przynajmniej uciekającą stamtąd jakąś laskę, przypuszczalnie Borgię, ale nie. Niepotrzebnie się nakręcałam. Od szofera dowiedziałam się, że Albert pił szampana na zadaszonym tarasie. Sam. Jeden. Tylko on. Niestety nie dowiedziałam się, czy jakaś lasencja była dziś u niego, bo szofer milczał w tej sprawie jak zaklęty, ale to nie miało już znaczenia.

Zrobiło mi się potwornie gorąco. Poczułam dreszcz emocji i chyba zapalenia płuc. Zmoknięta jak kura, jak najciszej weszłam na taras. Spojrzał na mnie. Zdziwił się, ale uśmiechnął się w ten swój seksowny sposób. Tym zawsze powalał mnie na kolana. Nie obchodziło mnie już, czy była tu inna pod moją nieobecność. Po chwili oszołomienia przypomniałam sobie, po co tu przyszłam: po rekompensatę.

Pozostawało tylko jedno: jak to zrobić?

Powiedzieć wprost? Może jakimś podstępem? Nie wiem.

Nie myśląc długo, zrobiłam jedną z najgłupszych rzeczy w życiu. Wskoczyłam na stół, kieliszek i butelka upadły na ziemię.

— Potrzebuję pieniędzy! — krzyknęłam. — Oddam, jak się odkuję.

Był trochę zdziwiony, ale chyba — niestety — spodobało mu się to.

— Nie możesz beze mnie żyć, kochanie — powiedział niskim głosem, patrząc mi prosto w oczy.

Co? Nie o to mi chodziło!

Zrzucił marynarkę, potem koszulę i spodnie. Wciągnął mnie na mebel i pozbawił mnie ciężkiej, przemoczonej odzieży. Brał mnie kolejny raz w blasku gwiazd i księżyca w pełni. Nie tak to miało być.

— Pieniądze są u mnie — dodał. — Tutaj ich nie potrzebujesz. A teraz już cię nie wypuszczę.

Właściwie mogłam się tego spodziewać. Znowu zrobiłam coś wybitnie głupiego, więc pora mi za to zapłacić.

Czy tak właśnie miał wyglądać the time of my life, mój american dream, którego tak oczekiwałam? Nie tak to sobie wyobrażałam.

Wtedy zdało mi się, że nie miałam żadnej drogi ucieczki. Mogłam albo znosić jego zachcianki, albo głodować u siebie. Prędzej czy później i tak by mnie dopadł. Zdecydowałam, że z nim zostanę, że nie wrócę do poprzedniego życia. Nie chciałam już sprzątać korytarzy czy obsługiwać brutali i oblechów. Nie chciałam mieszkać w mysiej dziurze. Zamiast tego sama skazałam się na niego. Dlaczego? Nie potrafiłam sobie na to odpowiedzieć. Najłatwiejszym wytłumaczeniem na to był fakt, że wracałam do tego, co już mi znane. Bałam się nieznanych mi dróg nawet, gdyby miały mi przynieść więcej szczęścia. Bałam się ryzyka. Bałam się odpowiedzialności za własne życie.

BABY, IT'S ME [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz