XXXIII

450 21 13
                                    


Świat następnego dnia wcale nie wydawał się lepszy.

Wstałam z łóżka dopiero około jedenastej. Powłóczyłam się do kuchni, ale wszystkie szafki i lodówka — naturalnie — były puste. Z ostatnimi centami w kieszeni wyskoczyłam do pobliskiej budki z pieczywem po bułkę. Takie to zjadłam śniadanie. I obiad — to jedno.

Siadłam na materacu, mierząc wzrokiem znienawidzoną dziurę, przypominającą teraz więzienie i miejsce kaźni.

I co teraz? Śmierć?

W myślach już żegnałam się z tym światem. Łączyłam się w bólu z bezdomnymi i biednymi dziećmi z całego świata, które nie mają co jeść. Mnie spotkało to samo, przynajmniej tak się czułam.

Intuicyjnie spojrzałam na moją rozpadającą się szafę. Wpakowałam tam na siłę wszystko, co z sobą zabrałam. Po oczach błysnęło mi odbite od diamentów światło. Tak, to było jedyne wyjście: sprzedać wszystko.

Że co?! Naprawdę o tym pomyślałam? Nie!

W środku czułam, że nie mogłam tego zrobić. Żal mi było się pozbywać tych piękności, tych cudownych rzeczy. Ale nie miałam wyjścia, za coś przecież trzeba kupić chleb.

Zdawało mi się, że patrzą na mnie i mówią "nie sprzedawaj nas, jesteśmy twoje". To takie cenne pamiątki, nędzny blask tego jak szczęśliwa byłam przez bardzo, bardzo krótki czas.

W sumie... nienawidzę was! Przypominacie mi, że było wspaniale, a już nie jest! Wszystko się po***!

Ale co mi z tego pozostało? Co z tego, że miałabym na nie patrzeć? Tylko by mnie to doprowadziło do szaleństwa. Nadeszła pora, by spalić wszystkie mosty i zacząć od nowa. Znowu od nowa.

No dobra, część z was pójdzie pod młotek, muszę mieć trochę gotówki. Kolia, torebka, suknia i buty z diamentami zostają. Reszta: papa!

Takie rozwiązanie wydało mi się najkorzystniejsze. Wyciągnęłam wszystko na materac i posortowałam. Nie zabrałam ze sobą wszystkiego, tylko te dwie suknie od Rendi, kilka kreacji od Deora (to chyba moja ukochana marka!), po trzy od Arnaniego i DulceGranda, tę we flamingi od Hallery i dwie pary szpilek od Leoboatina. Nie było tego dużo.

Na długo to nie wystarczy, ale trudno. Może znajdę jakąś pracę. Może nawet nie będę musiała sprzedawać wszystkiego.

Przejrzałam wszystko dokładnie i ustaliłam kolejność aukcji. Kiedy tak sprawdzałam kieszenie, z dużej błękitnej torebki od Vietona wypadł mi... list od króla Spanii! Musiałam włożyć go tam przez przypadek, ale kompletnie nie pamiętałam, kiedy.

No proszę. Czy Albert za tym tęskni? Raczej nie. Całkiem niezły przypadek.

Pomyślałam, że właśnie to może mi się najbardziej przydać. Może nie powinno się być tak wredną i chytrą hieną, ale ja stałam pod ścianą. Musiałam się chwytać wszystkiego, nawet brzytwy.

Wszystko da się sprzedać, a zwłaszcza coś takiego. Jeszcze wypłynę na powierzchnię. Przecież jemu to nie zaszkodzi, może nawet zwiększy sprzedaż Reyelici.

W jednej chwili odzyskałam siły i pewność siebie. Krew znowu we mnie płynęła. Przez chwilę chciałam zarechotać tym szyderczym śmiechem złoczyńcy z bajek, ale się powstrzymałam. Nie miałam zamiaru być zła, po prostu chciałam przeżyć.

Zemszczę się, ale nie na nim. Na moim życiu.

Pierwsza na sprzedaż została wytypowana jedna z sukien od Arnaniego. Czy to dobrze? Nie byłam pewna, liczył się tylko wynik. To miała być też próba tego, ile średnio byłabym w stanie wyciągnąć za każdą rzecz i na jak długo by mi to wystarczyło.

Kilka dni później było po wszystkim. Za suknię dostałam przyzwoitą kasę, bo dziesięć tysięcy dolarów. Na trzy miesiące powinno starczyć i może jeszcze coś zostanie. Pora szukać pracy.

To nie, to też nie. Znowu to samo. Czy na tym świecie naprawdę nie ma już innej pracy poza nocnym biznesem? Nosz k*** ile można!

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko czekać. Czekać, i czekać, i czekać, i czekać. Minął miesiąc, potem drugi, a wtedy zaczęłam się naprawdę denerwować.

Nie wrócę tam. Nie wrócę ani do Budy, ani do Stevena. Nie ugnę się, choćbym naprawdę miała paść z głodu.

Nagle zgasło światło. Pewnie ktoś nienormalny znowu grzebał przy instalacji.

No, Virginia, co za poświęcenie za ideały, zupełnie jak nie ty!

Obiecałam sobie, że nie wymięknę, że wytrwam. Może w końcu znajdę pracę w jakiejś restauracji albo chociaż w osiedlowym sklepie. Cokolwiek, byle blisko.

***

Siedziałam w oknie i patrzyłam w dal na odrapane ściany brudnych budynków i niezbyt sympatycznie wyglądających ludzi, którzy człapali to w jedną, to w drugą stronę ulicy. Nie było tu niczego wyjątkowego, niczego, czego bym nie znała. Wciąż te same samochody, te same różnokolorowe twarze i tylko nowych worków pełnych niesegregowanych śmieci na chodnikach przybywało. Kompletnie nic się nie działo. Każdy dzień był dokładnie taki sam, niczym się nie różnił ani od poprzedniego, ani od następnego. To właśnie prawdziwy, szarobury świat większości ludzi na tym nudnym świecie.

Wtem ktoś zapukał do drzwi. W pierwszej chwili pomyślałam, że się przesłyszałam, bo przecież nikogo nigdy u siebie nie przyjmowałam, nawet sąsiadów. Prawdę mówiąc, nie znałam swoich sąsiadów i wcale mi to nie przeszkadzało.

Kto to? Ktoś zabłądził, czy co?

Ostrożnie otwarłam drzwi i natychmiast mnie zmroziło. Nie wiedziałam, co zrobić. To było jak cholerne deja vu. Duch przeszłości we własnej osobie, choć myślałam, że dawno już się go pozbyłam. Najgorszy demon mojego życia, gorszy nawet od tego przeklętego Ramireza.

Czyli jednak miałam rację. Nie przywidziało mi się. Mój były był w Nowym Jorku. Mój wróg znalazł mnie tu. Kirk Wuewue stał właśnie w moich drzwiach.

— Co tu robisz?! Czego chcesz ode mnie?! I, do cholery, jak mnie tu znalazłeś?!

Miałam ochotę go zamordować już w progu. Ciśnienie skoczyło mi chyba do dwustu.

— Nieładnie, że nie chcesz mnie wpuścić, cukiereczku — jego szyderczy uśmiech i spojrzenie psychopaty to coś, czego należało się najmniej obawiać. Kirk mógł oznaczać tylko jedno: że będzie tylko gorzej.

— Od dawna nie jestem twoim cukiereczkiem, zwyrolu! — próbowałam zamknąć drzwi, ale popchnął je i wlazł do mojego mieszkania siłą. Wtedy naprawdę się przeraziłam.

— Nieładnie, nieładnie. A ja przyjechałem z tak daleka do ciebie. Popytałem ludzi dookoła, popodglądałem i wreszcie cię tu znalazłem, kochanie.

— Szpiegowałeś mnie, draniu?!

— A tam zaraz szpiegowałem. Szukałem cię, aż w końcu znalazłem. No co, nie przywitasz się?

— Ja ci się zaraz przywitam, ale z policją!

Wyciągnęłam telefon z kieszeni i już chciałam wybierać numer, kiedy Kirk z całą siłą złapał moją dłoń (bolało jak diabli!), wyszarpnął komórkę, po czym wyrzucił ją przez okno.

Błagam, wynieś się stąd, nim cię zabiję, psycholu! Za chwilę się naprawdę nie opanuję!

— Już nie pamiętasz, jak nam było dobrze? — próbował się do mnie zbliżyć, ale zrobiłam unik. Wolałabym już skoczyć z okna i rozbić sobie głowę.

Dobrze?! Drań! Ja to zapamiętałam zupełnie inaczej.



BABY, IT'S ME [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz