Rozdział czwarty

263 19 0
                                    

Nagle ogromne cielsko smoka zaczęło opadać, kiedy przebita gałka poruszała wraz z wystającą z niej włócznią, a bolesny dźwięk wydobywał się z gardła stwora na agonię, o jaką go przysporzyłem. Mimo wszystko nie upuścił mnie zgodnie z moimi oczekiwaniami, zacieśniając jedynie wystający pazur, gdy znów opadłem w dół pod niego. Było mi go niemal żal, kiedy desperacko starał się utrzymać w powietrzu, machając zdesynchronizowanymi skrzydłami tak, jak gdyby to miało powstrzymać go przed uderzeniem o taflę wody, jednakże na marne szły wszystkie jego wysiłki. 

Gdybym miał szansę, dobiłbym stwora, odbierając mu niepotrzebne cierpienie, lecz byłem zwykle bezbronnym w obliczu sytuacji. Moje ciało stawało się słabsze z każdą chwilą, a nadwyrężony bok, piekł już jedynie, nie przynosząc bólu w miejscu wystarczająco otępiałym. Noga ścierpła mi od drzazgi tkwiącej grubo w środku, a drobne rozcięcie na moim drugim biodrze było jedynie łagodnym kłuciem pośród całej agonii.

Cóż, przynajmniej podzielimy wspólny los, umierając od upadku, bądź infekcji naszych ran.

Jakie było moje zaskoczenie, kiedy poczułem kolejną falę bólu, zamiast pieczenia słonej wody wypełniającej moje ciało i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, iż stwór poniósł nas na opustoszały, zniszczony pokład pierwszego okrętu, który zrujnował nasz dzień. Statek ten był znacznie większy, niżeli moja "Long Journey", więc ogromne cielsko smoka zmieściło się niemal idealnie i pozostawiając jeszcze wiele miejsca, może dla drugiego takiego potwora.

Dostrzegłem, jak ogromne skrzydła unosząc się, aby długie szpony mogły dosięgnąć swego oka, lecz jego ramiona były zbyt krótkie, żeby wyzbyć się przebitej do jego umysłu włóczni. Wykorzystałem więc chwilę, kiedy me ciało zalegało na pokładzie, by spojrzeć na ranę i przebitą skórę, czując mdłości, gdy mięso uniosło się ponownie wraz z drgnięciem łuskowatej nogi bestii.

Chwyciłem ostrego pazura, uważając, aby nie dotknąć jego ostrego zwieńczenia, a zwierze nie poruszyło się, zbyt zajęte swą nową raną. Place ślizgały mi się na wilgotnej od mej własnej krwi powierzchni, kiedy walczyłem, by wypchnąć czarne ciało za swą skórę. Wrzeszczałem prawdopodobnie, kiedy nierówna powierzchnia wysuwała się z mojego ciała, haratając uszkodzone narządy, jednakże ostatecznie po minutach żmudnej walki udało mi się uporać, przedostając szpon na drugą stronę.

Nie rozkoszowałem się jednak triumfem, szybko starając się przeturlać od demona, który nagle zamarł, a jego noga poruszyła się w lekkim drgnięciu, jak gdyby rzeczywiście starał się mnie odnaleźć. Nagle jego wpół oślepły łeb uniósł się wysoko, a paszcza otworzyła ponownie, gdy odnalazł mnie na deskach pokładowych. 

Nie miałem gdzie uciec. Jego długa szyja pozwoliłaby mu mnie odnaleźć wszędzie, nieważne jak daleko bym biegł ze swoim zniszczonym, poranionym ciałem. Pozostało mi więc pogodzić się ze śmiercią, obserwując, jak wyciąga swój łeb przyozdobiony o czarne, pokrętne rogi i liczne wystające ostrza, które biegły po całym jego łuskowatym grzbiecie, rozkoszując się widokiem pięknego stworzenia, gdyż był on zapewne ostatnią rzeczą, jaką udało mi się osiągnąć.

Koniec w końców byłem dumny, niże nie zmarłem w naiwnie głupi sposób, a słuch nie zaginie po mnie z zawodem, a pewnym rodzaju podziwem. Nie każdy bowiem pirat mógł pochwalić się zjedzeniem przez pieprzonego smoka.

Kiedy niemal dostrzegałem już, jak pysk stworzenia upada na mnie, nagły wystrzał ogłuszył ponownie otoczenie, a zwierze opadło, uderzone przez kulę armatnią. Zaskoczony powiodłem spojrzeniem na swój statek, dostrzegając Mingiego, który stał o chwiejnych nogach, podpierając się o metal armaty z cwanym uśmiechem barwiącym jego pulchne usta, a moje serce opadło z zadowolenia, widząc, iż żyje i wydaje się całkiem zdrów.

Chwilę później dostrzegłem też Yunho, który uniósł kolejną kulę z kosza, napychając nią armatę. Druga armata wystrzeliła równie szybko za pośrednictwem Jongho i Wooyounga, uderzając wprost w napływający dziób okrętu, trafnie przebijając się przez liczne deski, aż dostrzegalne zostało usunięcie jednej z dwóch jego armat.

Uśmiechnąłem się dumnie, nim głośny ryk dopadł mnie równie szybko. Smok uniósł swój łeb, a jedno ostałe, zielone oko płonęło niespotykaną wściekłością. Dostrzegałem mord, który chce popełnić, nim ten rzeczywiście się wydarzył, a kiedy bestia otworzyła po raz kolejny swój pysk, było to inne. Jej ranna, ociekająca czarną cieczką szyja zapłonęła nagle żywą zielenią przedzierającą się przez liczne, pancerne łuski, sprawiając, iż moje oczy otworzyły się szeroko w przerażeniu i obawie, iż moja załoga zostanie pochłonięta przez żywy ogień.

Nim jednak wydałem rozkaz z głębi swych zmęczonych już płuc, by kryli się i uciekali, kolejny, przeraźliwy, znacznie niższy ryk rozszedł się po nieboskłonie, a następna bestia ujawniła się spomiędzy chmur. Smok zupełnie inny, nieco większy, jak mogło się wydawać. O łuskach szarych i tylko szarych. Ogonie długim i łapom podwojonym, niezależnym od szeroko rozwartych skrzydeł, pysku smuklejszym, rozsądniejszym, jak mogło się pierwotnie wydawać.

Tym razem tylko stwór nie kierował się w moją stronę, ani stronę załogi... leciał wprost na konającą bestię, która zajęta swymi planami nie zauważyła wciąż, iż w ogóle nadciągał.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz