Rozdział siódmy

244 17 25
                                    

Lekkie kulenie przemknęło przez moje ciało, kiedy uszkodzone biodro wciąż paliło żywym bólem starej rany, przypominając mi, abym uważał na nią podczas kroku. Walka z infekcją to ostatnie czego potrzebowałem w tej chwili... Wręcz przeciwnie, tego czego potrzebowałem to broń, statek, załoga i powinienem trzymać się tych trzech krótkich zasad.

Dotarłem więc powoli do wyjścia z jaskini, oszołomiony ogromem przejścia... zmieściłby się tu ten pieprzony smok! Albo nawet oba, które zapewne zatopiły i mój okręt... Mam nadzieję, że nie, gdyż odnalezienie mojego byłoby znacznie prostsze, niżeli próba zagrabienia nowego sprzed nosa jakiegoś popieprzonego pirata samemu... wróć, nie tak, że nie podejmę się tej próby, lecz będzie kosztowało mnie to znacznie więcej części planu, a moja głowa bolała zbyt mocno na tę opcję w tej chwili.

Za ogromnymi, naturalnymi wrotami dostrzegłem jedynie spad ostrego klifu, powiodłem, więc spojrzeniem po ścianach, odnajdując to usypane z kamieni... wejście, którym prawdopodobnie ktoś mnie wciągnął i... oh. Duże, urwiska kamienne porozrzucane były w niewygodnym, a tym bardziej nierównym otoczeniu pnąc się znacznie wyżej, gdzie sięgały korony drzew. Jak na litość boską miałem zejść stąd w moim stanie? Przecież niemal widziałem podwójnie...? A mój uszkodzony umysł ledwo pozwalał mi myśleć jasno... Jeden zły ruch... złe ułożenie stopy, a stadne kilka długich metrów w dół, najprawdopodobniej rozbijając swą głowę o jeden z tych zaostrzonych, czarnych głazów. 

Ale hej, czego nie robi się dla swojej załogi. Ja ich w to wpakowałem, teraz ja ich z tego wyciągnę.

Ześlizgnąłem się w dół pierwszego i drugiego kamienia, schodząc nieco prymitywnie, ale w miarę bezpiecznie dla swego życia. Siadałem więc na odłamku skały, by zsunąć się w dół, jak niegodziwy nieudacznik, ale póki działa, uważałem to za poprawne.

Na wszystkich morskich bogów, jak ja cholernie nienawidzę lądu... bez naturalnego kołysania się okrętu, nie wiedziałem, jak prawidłowo stapiać stopy. Powoli. Jedna za drugą.

Po długich minutach walki z podstępnym podłożem mogłem rozprostować swe nogi na już stabilnym podłożu, czując, jak niesamowicie pieką mnie uda oraz łydki od nieustannego napięcia, do którego zostały zmuszone w sytuacji zagrożenia. Nie miałem jednak chwili, aby odpocząć. Musiał iść dalej, nie ważne, jak zły był jego stan. Nie mógł umrzeć bez wiedzy, iż jego załoga jest cała zdrowa i bezpieczna.

Mą prawą stronę od zbocza otaczał ogromny ocean, który błyskał błękitem u piaszczystego brzegu, lecz ciemniał ostatecznie wraz z dalszymi partiami bliższymi do horyzontu. Lewą zaś ograniczał bujny las o wysokich drzewach i mroku je ogarniającym. 

Dobra Hongjoong, wiem, że nienawidzisz lądu, ale udawaj, iż to są żagle twego okrętu... Wiele żagli w jednym miejscu, lecz... no i kogo ja okłamuję. Mogłem jedynie modlić się, iż nie zgubie się sam, niemal zupełnie bezbronny w piekielnych odmętach wpadając na jakiś podstępnych rabusiów.

Spróbowałem zrobić krok w kierunku gęstwiny, jednak gwałtowny ból przeszył moje ciało, płynąc z rannego boku. Ułożyłem dłoń na niedawno opatrzonym rozcięciu, czując, iż moje palce wilgotnieją nagle od przesiąkniętego bandaża.

To nic. Muszę dotrzeć jedynie do jakiegoś schronienia i poradzę sobie z całą resztą. Jeśli jaskinia znajdowała się nieopodal miejsca, gdzie toczyła się bitwa, odnalazłbym jakąś osadę w ciągu kilku godzin, może dnia. Z tego co dobrze dane mi było zapamiętać, Yeosang zaznaczał, iż okolice wyspy wilków były dość gęsto zaludnione.

Rozglądałem się po ziemi w poszukiwaniu jakiegoś patyka, bądź czegoś niezwykle do tego zbliżonego, wiedząc, iż cokolwiek w mych dłoniach może zbawić mnie od okrutnej śmierci w pysku jakiegoś niedźwiedzia.

Z każdym kolejnym krokiem, szkarłat coraz bardziej rozpływał się po mojej nodze, wsiąkając w nowe, świeże ubrania, skradzione komuś, kto był na tyle głupim, by mi je podarować. Mimo to jednak nie zatrzymałem kroku, nie zwolniłem... cóż, może nieco mocniej szukałem podparć w korze wysokich pni.

Każda droga wydawała się taka sama. Drzewa. Liście. Ściółka. Wszystko było tak do siebie zbliżone. To nie tak, ze ocean był inny, lecz tam znałem już każdą drogę, każdą możliwość żeglując po jego zakątkach od młodego bachora, który ledwo potrafił ustać na swych niezgrabnych nogach... w zasadzie ma matka urodziła na pokładzie, konając żywota tamtego dnia. Statek więc był moim domem. Ocean... dla wielu wydawał się nieprzewidywalny, porywczy... lecz ja odnalazłem w nim spokój, klucz. Ziemia była przerażająca, taka sama... A teraz utknąłem tu sam, zagubiony w jakimś popieprzonym miejscu z dala od mojego statku!

-Mam dość - Warknąłem do siebie z frustracją, modląc się do każdego z wodnych bogów, by kiedy skonam, odebrali me ciało ziemi, ofiarowując je morzu.

-Czego masz dość, pięknisiu? - Odwróciłem się szybko w stronę obcego głosu, czując, jak całe moje ciało napina się i jeży gotowe do ewentualności ataku. 

Czarna, męska sylwetka wyłoniła się z cienia, prezentując swą parszywą, jasną twarz i niechlujne, brudne włosy... Nie był to ktoś godny zaufania i całe moje ciało krzyczało o prawdzie tego przekonania.

-Spieprzaj, nie mam dziś humoru na...

Nagłe uderzenie w tył głowy sprawił, iż świat stał się czarnym w mych oczach.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz