Rozdział dwudziesty dziewiąty

196 19 0
                                    

Wszyscy napięli się w wyczekiwaniu, kiedy padły ostrzegawcze słowa Seonghwy. Słabo dostrzegłem, jak silne ramiona Mingiego ochronnie mocniej otaczają niebezpiecznie nieprzytomne ciało Wooyounga, jak gdyby pragnął obronić go przed dalszym bólem i cierpieniem. San był pierwszy przy drzwiach, aby przymknąć je pospiesznie tworząc pozory posłuszności, kryjąc niepożądana obecność w środku celi. Miałem jednak nadzieję, iż nie zauważy wypalonego metalu wokół zamka.

-Kiedy znajdziecie okazję, uciekajcie, to rozkaz - Warknąłem cicho, oczekując, aż każdy po kolei skinie głową i mogłem jedynie modlić się, by rzeczywiście posłuchali mych słów, dotrzymując obietnicy sobie złożonych - San, Jongho, możecie walczyć? - Spytałem szybko, zupełnie odrzucając obecność Mingiego, który stronił od rozlewu krwi, Wooyounga, który ledwo dyszał na ramieniu tego pierwszego i Yunho, gdyż i ten nie był w stanie poprawnie stać o własnych siłach. Kiedy otrzymałem lekkie skinienia głów obu mężczyzn, zwieńczyłem swe plany - Jongho, asekuruj ich, kiedy będą uciekać. San, znasz plan - Blondyn ponownie skinął swą skronią na zgodę - Seonghwa...

-Poradzę sobie - Wyszeptał książę niskim tonem, powoli obniżając się, aby przykucnąć obok mojego ciała. Widziałem, iż walczy ze swym smokiem, a jego ciało drżało, kiedy nerwowe emocje strachu zaczęły eskalować ryzykownie, skłaniając go ku niepożądanej w tej chwili przemianie.

Przesunąłem się cicho bliżej ściany, powoli wyciągając pistolet, kiedy kroki rzeczywiście zaczęły być słyszalne coraz to mocnej w pustym korytarzu. Trzy pary uderzeń oraz szorstkie szuranie skórzanego obuwia o kamienną podłogę. Mogłem się jedynie czekać.

Wkrótce głosy zaczęły nieubłaganie tężeć, a ciary brnęły w górę mojej skóry, sprawiając, iż byłem coraz bliższy pełnego skupienia i konsternacji, oczekując chwili gdy nadejdzie czas brutalnego mordu.

Pierwsza sylwetka o ludzkich walorach kształty odziana była w długą, czarną szatę, ciągnącą się długo za kostki i pokrywającą niewidoczną skroń swym głębokim kapturem. Za nią zaś podążało dwóch, dumnych mężczyzn o nienagannym wyglądzie i umięśnionej posturze ukrytej w ciemnej, jak mrok nocy zbroi, unosząc ramiona kogoś wyraźnie niezdolnego do podążenia własnym krokiem... Yeosang.

Nagle moje martwe serce zaczęło pracować szybciej, niżeli kiedykolwiek dotąd, a mózg kalkulował szansę powodzenia. Ciała, które go przetrzymywały, pokryte zostały tatuażami o wzorach, które dane mu było widzieć licznie na ciele Seonghwy, a mag wydawał się zupełnie słabym z głową zwieszoną nisko i ze śnieżnymi włosami bujnie opadniętymi w dół przeraźliwie bladego czoła.

W chwili, kiedy dłonie puściły jego ramiona, chłopak upadł boleśnie przed siebie, nie wykonując nawet ruchu, aby uchronić się, choć nawet częściowo przed agonią uderzenia... wydawał się niemal martwym. Czarna postura odziana w węglową szatę, złapała grubą garść jego pięknych loków, unosząc skroń do góry w bolesnym chwycie, nim przyłożyła licznie zdobione ostrze srebrnego sztyletu do białego, niemal nieruchomego gardła.

To była chwila, gdy wiedziałem, aby zareagować.

Uniosłem więc swój pistolet, celując wprost w tył pleców zakapturzonego.

-Pokładali w tobie tyle nadziei - Sylwetka demona przemówiła nagle ludzkim głosem, całkiem wysokim i odbiegającym od mych rzeczywistych przewidywań - A ty zemrzesz na ich oczach... - Nie pozwoliłem mu dokończyć słów, bezmyślnie wystrzeliwując, nim tryumfalny uśmiech przemknął przez moje usta. 

Kula trafiła perfekcyjnie w sam środek podłużnego kręgosłupa z hukiem głośnym, lecz opłacalnym, kiedy postać upadła na kolana, niezdolna, aby dalej utrzymać się na nogach i bezradna w swych staraniach.

Skinąłem swą skronią do reszty, samumu przechodząc przed drzwi celi, aby ujawnić swoją i tak już zdradzoną obecność, gdy stanąłem dumnie z bronią wciąż dymiącą aromatycznie od wystrzelonego pocisku.

-Co jest do cholery... - Zakapturzony mężczyzna odwrócił się powoli na czworaka, sycząc i jęcząc przy każdym ruchu i rozciągnięciu swego rannego kręgu, spoglądając na nas ze wściekłością głęboko zakorzenioną w jego szmaragdowych oczach, a ja...

-Ojciec? - Sapnąłem, marszcząc brwi w dezorientacji, patrząc na swego krewnego, który wedle mych wspomnień utonął w odmętach rozległego oceanu... Jak?

-P-Pułap... - Cichy, niepewny głos Yeosanga dobiegł zza jego pleców, a ja nie zwlekałem dłużej, gdy ponownie wycelowałem, oddając kolejny idealny strzał wprost w skroń kogoś, kto torturował mojego przyjaciela. Nie chciałem nawet dociekać, czy ten śmieć był mym ojcem, to nie miało znaczenia.

Nagle zwierzęcy ryk wyrwał się z płuc jednego z pokrytych zbroją, kiedy przemiennie czerwony i zielony dym zaczął unosić się z ramion tego, którego skroń pokrywał hebanowy odcień. Słabo dostrzegłem pusty oczodół w miejscu, gdzie powinno zalegać jedno z oczu nieludzkiej barwy.

-Przemieni się! - Krzyknąłem, szybko pchając Sana w tył i przenosząc broń, lecz było już za późno. 

Wielkie ciało ujawniło się z mgły, prezentując swą uszkodzoną jeszcze po ostatniej walce. Jego ramiona przeistoczyły się w szerokie, błoniaste skrzydła, ukruszając kilka niewadliwych kamieni spod zaokrąglonej kopuły, a twarz wydłużyła się na wzór ogromnego pyska o licznych wystających z parszywej paszczy. Bez wątpienia był to ten sam smok, który doprowadził nas do rozłąki.

-Kap, jeśli rozwalą górę nie przeżyjemy - Wyszeptał San, zauważając słusznie, iż jedno uderzenie, bądź dwa o niechlujnie ułożone kamienie dzielą nas od okrutnej śmierci.

-Park, od kiedy służysz im?! - Odezwał się drugi mężczyzna o włosach wielobarwnych, które mieniły się wszelakimi odcieniami. Wydawał się zupełnie niewzruszonym, kiedy smok... wywern opadł na swe przednie szpony, prezentując ogromne, gadzie cielsko w dziwnym spokoju i opanowaniu rozsądku... tak jakby nigdy nie był potworem.

-Nie służę nikomu - Warknął Seonghwa, występując powoli o krok przed niewidzialną linię zagrożenia, którą wyrysowałem w swym umyśle, lecz po raz pierwszy nie dostrzegałem w nim ani grama strachu. Był opanowany o swej książęcej postawie godnej najprawdziwszego władcy i stoickim spokoju wyraźnie połyskującym w jego księżycowych oczach.

-Tak? To co robisz z tymi psami? - Niezmieniony mężczyzna wydawał się chętny do droczenia, również robiąc niewielki krok do przodu, jednak pozostając w granicy, dokąd sięgała długa, gadzia szyja jego przeobrażonego kompana - Od kiedy zadajesz się ze swym posiłkiem? - Słyszałem, jak Seonghwa prycha na te słowa, a uśmiech dzierżący w sobie oburzenie i rozbawienie w jednym rozpromienia i wykrzywia jego usta.

-Od dnia, gdy aktualny trup... wróć, twój pan odebrał mi życie - Warknął, a cień ujawnił się na jego ramionach, a wzrok staje się pełen pragnienia mordu. Jego przemiana była szybsza, niemal niezauważalna, kiedy przednia część łap dumnego smoka stanęła tuż obok mego ciała, rozpychając się po nagle ciasnym pomieszczeniu. Dostrzegłem, jak jego długi ogon zatacza się, wsuwając się w przestrzeń pomiędzy mnie, a inne smoki, dając nam przestrzeń do ucieczki... odwracał uwagę.

-San, idź po resztę, zabierajmy się stąd - Szepnąłem, zadowolony, kiedy ten nie oczekiwał dłużej, wykonując pospiesznie polecenie. Również zwróciłem się w pospiesznym biegu, aby dosięgnąć swych kompanów, lecz nie uczyniłem wiele, gdy ostatni z mężczyzn przemienił się w swą drugą stronę, a budynek zadrżał pod naciskiem ogromnych ciał.

Wszystko zaczęło się sypać.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz