Rozdział dwudziesty drugi

205 20 6
                                    

Powoli spojrzałem na Sana, który wydawał się patrzyć na mnie, jak na ujawniającego mu się ducha i widziałem, iż nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rozłożyłem więc swe ramiona, nie przejmując się trzema innymi mężczyznami, którzy kuleli żywi lub martwi pod naszymi stopami, przyjmując młodego chłopca do czułego uścisku.

Jego ciało było ciepłe... Tęskniłem za nim bardziej, niż byłem rzeczywiście w stanie to przyznać. Silne, szerokie ramiona przyciskały mnie do siebie, tak mocno, iż niemal zmuszony zostałem walczyć o oddech, nie potrafiłem jednak mu przerwać, rozpływając się w dawno utraconym uczuciu.

-A-ale jak? - Zająknął się po chwili, odsuwając się na cale, lecz jedynie pokusiłem się o uśmiech, przeczesując jego czysto blond loki, układające się nierówno i opadające na twarz... zwykle dbał o swoje włosy bardziej, niżeli o resztę ciała. Były oklapłe w większości, utożsamiając się ze smutnym szczeniakiem. Dostrzegłem, jak pochyla się do dotyku moich dłoni, a jego ręce wciąz nie opuściły mojej talii, jakby obawiał się, iż zniknę, iż był to jedynie jego sen - Widziałem, jak patrzysz śmierci w oczy... Jak...

Lekkie chrząknięcie sprawiło, iż oboje spojrzeliśmy pospiesznie na wysokiego księcia, który stał zaledwie kilka kroków od nas, niewygodnie wpatrując się w podłogę. Nie wiedziałem, czy zwrócił na siebie uwagę, aby przypisać sobie zadanie ocalenia mojego tyłka, czy może zwykle poczuł się niezręcznie... może dwie opcje naraz wchodziły do talii tych kart, lecz wiedziałem, iż nie mogłem ukrywać prawdziwej przyczyny mojego przeżycia.

-On mnie uratował - Odpowiedziałem pospiesznie, dostrzegając, jak San słodko marszczy silną linię swych brunatnych brwi, przyglądając się mężczyźnie i wyraźnie skanując jego wygląd w poszukiwaniu... czegoś... Cóż, zapewne to odnalazł, gdyż już po sekundzie powrócił swym spójnym spojrzeniem ku mnie.

-Co ma z oczami? - Spytał równie szybko, tym razem mnie dzieląc spojrzeniem, które jestem pewien, iż było wstanie dobrać się do mej parszywej, pirackiej duszy i podzielić ja na czynniki pierwsze w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtującego go pytanie... Tyle że wiedziałem lepiej, iż ta agresywna fasada była jedynie przykrywką, dla żyjącego w jego wnętrzu dziecka, które kochało niewinną rozrywkę i naiwne psoty... oraz trochę rumu.

-Jestem czarodziejem - Uderzyłem się w czoło z głośnym plaskiem, nie dowierzając w słowa Seonghwy. Czarodziejem? Co on się z baśni urwał?! Byłem tak załamany, iż nie potrafiłem nawet skorygować błędu niedouczonego smoka o świecie magii.

-Powiedz jeszcze Abracadabra - Prychnąłem szybko.

-O naprawdę?! Jak Yeosang? - Miałem zamiar uderzyć się po raz drugi, widząc, jak San bezkrytycznie ufał w tak bzdurne i wymyślone słowa, choć mieszkał z mężczyzną, który był jednym z tych specyficznie uzdolnionych. Naprawdę byłem paskudnie załamany swoim załogantem.

-Po pierwsze Seonghwa, przed nim nie musisz udawać. To mój przyjaciel... brat niemal - Odpowiedziałem pewnie, nie patrząc w szczerze wzruszone oczy blondyna, kiedy zacząłem mówić w jego kierunku z zawodem wyraźnie przejmującym mój ton - A ty San jesteś idiotą. Czarodzieje przecież nie istnieją - Jęknąłęm, dopiero po chwili kusząc się o spojrzenie w jego zaskoczone oczy.

-Jak to nie, a Yeosang? - Oh Bogowie miejcie w opiece mnie i moją zdruzgotaną duszę, nim ta w eskalacji wyrządzi krzywdę temu dziecku.

-To mag... - Wyznałem, nie chcą już nigdy więcej powracać do tego tematu - Czarodzieje są w bajkach...

-On mówił inaczej... - Żałość przeszła przez moje serce słysząc szczerość płynącą ze słodkich słów mojego młodszego przyjaciela - Czekaj... czy on mnie okłamał?! Cały ten czas?

-A ty naiwnie mu wierzyłeś - Droczyłem się rozbawiony, nim powoli odciągnąłem jego silne ramiona od mojej talii, aby wydostać się z uścisku. Wydawał się niezadowolony, a nawet lekko naburmuszony, jednakże zignorowałem jego niezadowolenie, spoglądając powoli na oszołomionego Seonghwę, który prawdopodobnie próbował zrozumieć sens naszej krótkiej przepychanki - Książę... - Uśmiechnąłem się chytrze, dostrzegając grymas malujący twarz mężczyzny - Poznaj mojego obserwatora Choi Sana. Sannie to Park Seonghwa, szary smok, który wyciągnął mnie z wody i ocalił nasz okręt przed spłonięciem - Mimo wszystko, dostrzegłem, jak popielatowłosy kłania się grzecznie w geście pełnym arystokrackiej uprzejmości, nie zważając, jak zawzięcie walczył, aby usunąć jego wysokie urodzenie ze swojego rysopisu przeszłości...

-Ten Park Seonghwa? - Spytał zdezorientowany, nim spojrzał ku mnie.

-Miło poznać - Odpowiedział spokojnym, opanowanym tonem wyższy mężczyzna, nim wyprostował się znów prostej linii, nim niewiele niższe ciało dopadło go i zepchnęło na pobliską ścianę, sprawiając, iż mężczyzna zachłysnął się ciężko.

-Dziękuję, że uratowałeś mojego Kapitana! - Krzyknął chłopiec zaklęty w ciele dorosłego mężczyzny, składając gładki pocałunek na pulchnym policzku smoka.

Byłem rozbawiony, jak szeroko mogą otworzyć się oczy Seonghwy, kiedy zostanie obdarzony tak zaskakującymi i niespodziewanymi uczuciami drugiego mężczyzny, do chwili, gdy nie dostrzegłem, jak dym powoli wylewał się z jego ramion, pełznąć ku górze, by zmieszać się z czernią nocnego nieba.

-San, zostaw - Rozkazałem, obawiając się gwałtownej przemiany w smoka, lecz ku mojemu szczęściu reakcja ustąpiła wraz z oddalającym się posłusznie ciałem, pozostawiając jedyne dwa, solidne rumieńce po obu stronach wypukłych kości policzkowych młodego księcia - Nie może ulegać gwałtownym emocją - Wyznałem, zdradzając tak łatwo nigdy nieskrywaną słabość Seonghwy, który wciąż wpatrywał się w Sana z zaskoczeniem malującym jego dziecinnie niewinną twarz.

-Jesteś fajnym smokiem - Powiedział blondyn, stając tuż bok mnie, jakby świadom, iż pochwałą eskaluje gorącym rumieńcem na całą czerwieniącą się twarz księcia - Dużo lepszym, niż ten drugi.

-T-to Wiwern... - Jęknął najwyższy nieśmiałym głosem, a ja wciąż nie potrafiłem pojąć, czemu tak desperacko pragnął nakreślić różnicę pomiędzy dwoma gatunkami.

-O to są odmiany?! Ale fajnie! Opowiedz więcej - Wróć. Nie potrafiłem pojąć, jak San mógł mieć w sobie tak wiele nieokiełznanej energii, zupełnie nie zważając, iż pod jego stopami konały postrzelone osoby, czy też, iż niemal sam otarł się o śmierć. Bogowie uchrońcie jego niewinne wnętrze przed wszelkimi bólami egzystencji.

-Później to sobie omówicie, gołąbki - Upomniałem ich delikatnie, kładąc dłoń na silnym, szerokim ramieniu swojego przyjaciela - Wpierw odnajdźmy jakieś bezpieczne miejsce do spania - Powiedziałem racjonalnie, wiedząc, iż jeśli straż odnajdzie nas w miejscu zbrodni z przynajmniej już jednym trupem, jak spojrzałem w dół, trzeba będzie więcej, niżeli ludzkich stóp, aby ponownie wyciągnąć nas na statek.

-Kap, znam świetne miejsce! - San wydawał się niemal tonąć w ekscytacji, nim ruszył do przodu, chętny, by pokazać nam wspomniany azyl.

Spojrzałem na Seonghwę, wymieniając się z nim zdezorientowanym spojrzeniem, nim oboje ruszyliśmy za chłopcem. Tym razem zaledwie dwa razy przekroczyliśmy szerokie brzegi głównych ulic, nieustannie podążając tymi cienkimi, mrocznymi zaułkami. Ufałem jednak swojemu obserwatorowi, dostrzegając, jak pewny był w wyborze niemal identycznych dróg.

Nie trwało więc długo, nim nagle opuściliśmy granice miasta, docierając do niewielkiej, zrujnowanej chaty na wzgórzu... Chaty, gdzie przed laty poznałem blondwłosego chłopca.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz