Rozdział dwudziesty siódmy

222 18 8
                                    

-San, wejdziemy tędy - Wskazałem miejsce w oddali góry, na której teraz wspiął się potężny zamek o szarych cegłach i wysokich wieżach. Noc zapadła już dawno, usuwając swe ostre słońce pod rozległy horyzont, lecz doskonale znałem miejsca perfekcyjne dla wspinaczki po wysokich zboczach. Dane nam było zwiedzać wzgórza Fallcoast przed kilkoma latami... cóż, wtedy mógłbym przysiąc, iż nie dostrzegałem żadnej budowli, szczególnie o tak monumentalnych rozmiarach.

-A ja? - Słaby, niski pomruk zwrócił naszą uwagę, więc oboje unieśliśmy spojrzenie znad wysokich głazów, spoglądając w tył na nieco niepewnego Seonghwę. Mężczyzna nieco podciął włosy podczas naszych kilku dni rozciągłej żeglugi, choć te wciąż opadały mu leniwie na twarz.

-Ty zostaniesz tutaj - Ogłosiłem tonem nie do podważenia, ponownie przenosząc swój wzrok na szczyty wspomnianych już gór. 

Zbliżyliśmy się do przeklętego księcia przez ostatnie długie dni żeglugi, zważywszy, jak i on wydał się nieco pewniejszym w naszym towarzystwie. San również opuścił już sobie irytujące zaloty, pozwalając mi odetchnąć z ulgą, gdy wsłuchiwałem się w ich niewinne rozmowy. Nie sądziłem jednak nigdy, iż czystej krwi książę może okazać się zabawnym i uprzejmym, kiedy porzuci swą wstrzemięźliwość.

-Chcę pomóc - Jęknął lekko, zbliżając się do krawędzi dziobu, nim z nieco większą pewnością siebie oparł się o okrętową balustradę. 

-Dlatego tu zostaniesz - Odparłem, zupełnie niewzruszony tym, jak zdesperowany brzmiał rzeczywiście.

-Ale...

-Nie chcesz przemienić się w smoka, więc tu zostaniesz  i grzecznie poczekasz, aż powrócimy - Odciąłem go z lekkim warkotem na języku. Dlaczego sam upierał się, aby iść wraz z nami, skoro tak rozpaczliwie obawiał się przemiany? Przecież doskonale wiedział, iż nie wytrwa bez tego podczas prawdziwej walki i zmagania się o życie - Nie potrzebuję balastu na swych plechach.

-Nie jestem balastem. Mogę pomóc... - Głos mężczyzny był cichy, choć skupiony i pewny w swych słowach.

-Umiesz walczyć? Umiesz zabić człowieka bez mrugnięcia okiem? Potrafisz odrąbać głowę...

-Kap - Przerwał mi San w chwili, kiedy cienie uniosły się znad ramion Seonghwy.

-Nie... ale nie boję się już przemiany - Wyszeptał mężczyzna, opuszczając swą skroń, aby ukryć spojrzenie w drewnie pokładu - On ma dwa smoki... nie poradzicie sobie z tym sami... Potrzebujecie mnie. Potrzebujecie mojego smoka, tylko... tylko nie pozwól zapomnieć mi mego imienia - Dodał niemal niesłyszalnie, nim spojrzał na mnie z obawą w głosie.

-Jesteś pewien? - Spytałem nieco zdezorientowany, niemal nie dowierzając w to, co było mi dane usłyszeć - Nie musisz...

-Chcę wam pomóc - Przełknąłem wiedząc, iż decyzja należy ode mnie. Mieliśmy małe szanse we dwóch... na pewno nie przeciwko okrutnym smokom i parszywemu szaleńcowi, ale jeśli Seonghwa utraci swe imię? Jeśli moja teoria okaże się fałszywa, a on rzeczywiście przemieni się w bezmyślnego smoka?

-San, przygotuj się - Szepnąłem do mężczyzny u mego boku, kiwając znacząco skronią, aby ten odszedł, pozostawiając nam trochę prywatności. I wykonał polecenie, pomimo wyraźnego niezadowolenia - Seonghwa to...

-W mojej torbie jest dziennik, widziałeś go w dniu, gdy zszyłeś moje rany. Gdyby coś się stało... proszę, przeczytaj go. Mogę na tobie polegać, prawda? - Spytał mnie, balansując na granicy czułości mego serca.

-Oczywiście - Odpowiedziałem bez tchu, choć wiedziałem, iż pewnego dnia mogę pożałować swoich słów.

-Zabij mnie więc, kiedy okażę się potworem - Jego słowa wbiły ostrze w me ciało.

-Seonghwa...

-Zrób to, proszę. Nie chcę, by był to ktoś inny. Wiem, że proszę o wiele, lecz... - Zamknąłem przestrzeń między nami, naciskając na jego miękkie usta.

To tak, jakby zaznać najsłodszych smaków wszechmocnych niebios, rozkoszowałem się więc jego delikatnością, zaciskając pieści na jego śnieżnej koszuli, wystarczająco, by moje knykcie pobielały w równej desperacji... i nie trwało długo, nim odwzajemnił pocałunek, poruszając się powoli, rytmicznie, niemal zupełnie dopasowany do mych najskrytszych pragnień. Nie odpuściłem więc, unosząc się nieco bardziej na palcach, by dosięgnąć go bliżej, kiedy jego dłonie zabrnęły ku moim biodrom, okalając je powoli, lecz z równą zaborczością.

Kiedy się odsunęliśmy, jego usta były spuchnięte, a oddech ciężki w piersi, lecz oczy błyszczały w nieznanej mi dotąd ekscytacji.

-Nie pozwolę ci umrzeć, jasne? - Warknąłem ostro, chwytając jego pulchne policzka, aby nieco zapewne zbyt boleśnie unieść skórę, oczekując, aż skinie głową - Po wszystkim dam ci więcej, a teraz pokaż ranę - Powiedziałem stanowczo, powoli podciągając jego koszulę ku górze, aby spojrzeć na jego szwy.

-Stop! Idę po przekąski - Donośny głos Sana rozległ się po pokładzie, gdy ten opierał się o balustradę schodów, wpatrując się w nas z twarzą lekko zaczerwienioną i oczami szeroko otwartymi, jak gdyby nie chciał pominąć ani jednego szczegółu.

-Odejdź do cholery, bo przyszpilę twoją głowę do masztu! - Wrzasnąłem za mężczyzną, który nagle zeskoczył z ostatnich trzech stopni, rzucając się biegiem po pokładzie i ledwo mijając innych zaskoczonych załogantów, by wpaść na niższe piętro - Bachor - Jęknąłem cicho, powoli spoglądając w dół pięknie szczupłego brzucha na podłużną, wygojone już blizny.

-Widać, że go kochasz - Zachichotał Seonghwa, nim sięgnął po coś za swymi plecami.

-To mój przyjaciel. Oczywiście, że ma miejsce w moim sercu, ale czemu do diabła twoja rana jest zagojona?! - Spytałem zaskoczony, dostrzegając sztylet w dłoniach dawnego księcia.

-Moje ciało goi się szybciej odkąd jestem smokiem - Odpowiedział z zadziornym uśmiechem, wiedząc, iż będę mu zazdrościł nadzwyczajnych umiejętności.

-Gdybym tylko mógł tak zrobić z moim palcem... - Westchnąłem kapryśnie, lekko poruszając wciąż niewygojonym kikutem pozostałości po swym odciętym palcu, nim chwyciłem ostrze, rozcinając powoli szwy, by nie podrażnić świeżych, wciąż niebezpiecznie różowych ran - Nie daj się ponownie zranić, jasne?

-Ay, Kapitanie.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz