Rozdział dziesiąty

237 19 15
                                    

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, księżyc wciąż wysoko zalegał na niebie... albo już. Czy to możliwe, iż przespałem cały długi dzień o jaskrawych barwach? Nawet dokładnie nie pamiętałem chwili, kiedy udało mi się zasnąć, zupełnie mdlejąc na mieszaninie kocy i futer legowiska.

Potarłem zaciśniętymi dłońmi swoje załzawione oczy, starając się obudzić na zewnętrzny świat, rozglądając się po mrocznej jaskini. Wciąż nie dostrzegałem nic poza ciemnością i niewielkim zarysem strumienia, lecz była to zasługa tylko i wyłączeni wysokiego księżyca w pełni.

Nagle do mnie dotarło. Mój palec! Moje rany! Smok? Spojrzałem na uszkodzoną dłoń, dostrzegając, iż była już zabandażowana, a zaledwie kilka kropelek szkarłatu przedostało się przez gruby, śnieżnobiały opatrunek. Przerażający był jednak brak. Wydawało się, jakby nie pozostało absolutnie nic, jednakże pamiętałem wystający z mej dłoni kikut pozostałości. Yeosang - gdyby był obecny - zapewne odbudowałby tkankę i znając jego, zapewne nawet uratowałby straty... ale nie było go przy mnie. Status mojej załogi wciąż był nieznany...

Uniosłem swą skroń. Pulsujący ból odbierający logikę myśli nieco ucichł, pozwalając mi rozkoszować  się spokojem ciszy i niewielkimi uderzeniami przeciekających kropel wilgoci, które sączyły się znad sufitu w spokojnym rytmie. Odsłoniłem gruby koc, który po raz kolejny schludnie przykrywał moje ciało. Na pewno go tak nie pozostawiłem... 

Spojrzałem na swój świeżo zabandażowany bok, ktoś zdecydowanie musiał się mną porządnie zaopiekować, kiedy byłem nieprzytomny.

Podniosłem swoje wciąż ociężałe ciało, siadając na swoim wygodnym miejscu. Tym razem nie zamierzałem uciekać, pamiętając, jak zakończyło się to pierwszym razem. Wstałem więc powoli, zastanawiając się, co robić w czasie, gdy postać, która opatrzyła moje rany, powróci. Powiodłem spojrzeniem po pustce, nagle dostrzegając młodego mężczyznę po prawej stronie wejścia do jaskini, który przysiadł na dwóch wystających głazach z książką w swych bladych dłoniach. 

Jego ciało zdawało się być dość młode, oparte o jedną z większych skał w wygodnej pozycji. Ubrany był w białą, kosztowną koszulę pokroju szlacheckiej, bądź nawet książęcej z rękawami długimi i rozchodzącymi się za barkami, by znów zwężać się przy lekko ukrytych nadgarstkach. Włosy miał zaś popielate w ładnym odcieniu i nagromadzone na jednej stronie, sądząc po ich gęstości, choć drugiej nie dostrzegałem dość dobrze.

Odchrząknąłem, zbliżając się do niego powoli, nie chcąc przerazić jedynej osoby, która zapewne jest zdolna podać jakiekolwiek informacje. Lepiej to, niż pytać o zdanie smoka.

-Obudziłeś się? - Spytał, a jego głos sprawił, iż zmarszczyłem brwi. Było to, to samo brzmienie, które dudniło w mojej skroni poprzedniego wieczora. Byłem tego pewien, gdyż nie łatwo było zapomnieć coś tak... doskonałego. Może smok miał zdolność adaptacji tonów, bazując już na wcześniej słyszanym? I gdzie podziała się bestia?

-Jak widać - Mruknąłem, może nieco zbyt zgryźliwie, lecz mężczyzna nie wydawał się urażony i choć wciąż nie oderwał wzroku od książki, zachichotał lekko ciepłym odgłosem - Gdzie jest smok? - Moje pytanie było szybkie, gdyż obawiałem sie jego ewentualnego powrotu w głodzie.

-Przed tobą - Odpowiedział mężczyzna bez wahania, choć jego głos był wyzbyty z nadmiaru emocji, zupełnie apatycznym.

Spojrzałem podejrzliwie w górę, poszukując szarego cienia zawieszonego gdzieś wysoko. Nie odnalazłem jednak nic, prócz licznych gwiazd pokrywających nieboskłon.

-Bądź poważny - Zacisnąłem szczękę w zniecierpliwieniu.

-Parszywy pirat nie potrafi okazać wdzięczności? - Nagle mężczyzna odwrócił się ku mnie, sprawiając, iż zamarłem natychmiastowo.

Park Seonghwa.

To nazwisko krążyło w mojej skroni niemal zbyt natarczywie, bym mógł zapomnieć jego brzmienia. Wszyscy znali imię i wygląd najstarszego z książąt złotego rodu władców największego królestwa okolicznych wód, który miał odziedziczyć tron. Pokładano tyle nadziei w jego koronację. Powiadano, iż sprawi, by jego państwo... jego lud zabłyszczy jeszcze bardziej, niżeli dotychczas, a nikt nie zazna już bólu, głodu, czy pragnienia. Wszyscy tym wierzyli. Nawet mój ojciec, będąc podstępnym piratem, opowiadał mi historię, jak bardzo pragnął, bym stał się kimś takim, jak młody książę.

Jednakże kilka miesięcy przed jego rzeczywistą koronacją ten zaginął. Poszukiwano go w każdej krainie, nie zważając, czy była ona w stanie wojny, pokoju, czy ugody. Nic nie miało większego znaczenia, niżeli odnalezienie księcia... Lecz ten wydawał się zupełnie wyparować... Tak, jakby nigdy nie doszło do jego narodzin.

Coś jednak było nie tak. Jego oczy były srebrne, iskrząc kocią źrenicą w odmętach nocnej czerni. Jego twarz posiadła blizny. Przynajmniej dwie pokrywające jego odsłonięty przez włosy policzek. Jego szyja barwiła się we wszelakich tatuażach, nie tylko przedstawiające dziwne malunki, a również znaki dziwnego języka.

-Książę Park Seonghwa... - Szepnąłem zaskoczony, dostrzegając, jak jego spojrzenie tężeje, a on sam ponownie odwraca się do swej książki.

-Może kiedyś.

The curse of the prince // SeongJoongOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz