Rozdział 25. Typ nie jest głupi.

158 12 8
                                    

Deszcz, który był typowy dla brytyjskiej pogody, przeraźliwy wiatr smagający moje rozgrzane od biegu policzki, piski kibiców, krzyk trenera oraz koleżanek z drużyny. Kopniak w piszczel, potrącenie z bara, wbicie w żebro łokcia, wślizg.

Gdybym miała jakikolwiek wybór, na pewno nie grałabym w szkolnej drużynie piłki nożnej. Po moim trupie. Absolutnie nie lubiłam tego sportu, jednak nie mogłam powiedzieć, że go nie rozumiałam lub nie potrafiłam grać. Doskonale znałam zasady oraz wiedziałam, jak grać. Po prostu nudziło mi się wieczne ganianie za piłką, miliony wyzwisk, przekleństw, fauli oraz uwag niezadowolonych koleżanek z drużyny oraz wuefisty. Miałam na głowie o wiele ważniejsze sprawy niż to czy nasza idiotyczna drużyna wygra mecz. Moim priorytetem na tamten moment było wmuszenie w siebie znajomości tekstu piosenki, którą musiałam zaśpiewać w niedzielę. To pieruństwo za żadne skarby świata nie chciało wejść mi do głowy. Z tego też powodu odczuwałam poważne obawy. Bałam się, że nawalę przez brak znajomości tekstu. Pomylę się, a razem za mną poleci Douglas. Oczami wyobraźni już widziałam naszą porażkę. Nie mogłam sobie pozwolić na to. Ćwierćfinały były dla mnie już cholernie ważne. Czas na błędy i potknięcia się skończył. Zaczęła się poważna walka o przyszłość.

– Ej! Fergie, ocknij się i graj! – Wrzasnęła kapitanka drużyny. – Jak nie nadajesz się dziś do gry, to zejdź z boiska! Przez twoją nieuwagę straciłyśmy właśnie bramkę!

Odwróciłam głowę w stronę bramki. Nasza bramkarka wyjmowała właśnie z siatki kolorową futbolówkę.

Ja pierdolę, Blair, skup się wreszcie – zganiłam się w myślach.

– Ferguson ruszasz się gorzej od mojej świętej pamięci babci! Ruszaj się! – Nieprzyjemne skrzeczenie nauczyciela wuefu - pana Woltera dotarło do moich uszu lekko przytłumione przez wiatr oraz deszcz.

– Dlaczego my w ogóle gramy w połowie października na dworze w deszczu? – Jęknęła Holly, kucając obok mnie, by zawiązać swojego rozwiązanego korka. – To zupełnie bezsensu!

– Co, zimno ci Benson? – Zaśmiał się Andrew.

– A żeby trener wiedział, że tak!

– To biegaj! – Krzyknął, aż jego twarz zrobiła się czerwona. – Biegaj i nie będzie ci zimno!

– Nienawidzę go – mruknęła blondynka i pobiegła w stronę połowy boiska, z której miałyśmy wznowić grę po zdobytym przez rywalki golu.

Ten mecz wyjątkowo mnie nudził. Nie mogłam się na niczym skupić, a szczególnie na grze. Jedyne co robiłam przez większość pierwszej połowy to podawanie mało znaczących podań między obrońcami a pomocnikami. Z reguły były ona krótkie po linii prostej. Cholerne nudy. Dopiero około czterdziestej piątej minuty, ożywiłam się. Dostając piłkę pod nogi, szybko wykopałam ją na drugi koniec boiska, na stronę rywalek, na której stała Lottie przez nikogo niekryta. Dzięki mojemu wysokiemu podaniu ponad głowami innych, dziewczyna spokojnie i bez żadnych przeszkód otrzymała piłkę, a potem oddała celny strzał na bramkę, który zakończył pierwszą połowę wynikiem 1:1. Schodząc z boiska, czułam, jak przez moje ciało przechodzą dreszcze. Mój spocony kark owiewały cholernie zimne powiewy wiatru.

Kiedy dopadłam do ławki, przy której stały nasze rzeczy, zaczęłam szukać swojego termosu, w której miałam ciepłą herbatę. Wzięłam kilka łyków i z powrotem schowałam przedmiot pod ławkę, a na swój marchewkowy strój piłkarski, który zlewał się z moimi włosami związanymi w kucyk, narzuciłam czarną bluzę z kapturem.

– No, Ferguson, nie wiedziałem, że z ciebie taki grajek jest – zaśmiał się Basil, machając w moją stronę.

Co on tam, do cholery, robił?

Go away with Our Song [wolno pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz